Są takie miejsca, gdzie bardzo trudno robi się zdjęcia. Codziennie przemierzane i dobrze znane ulice, na których nic się nie zmienia. Lasy bez liści w szarym, nieciekawym świetle. Widok z okna na ścianę bloku obok. Jasne, z każdego motywu coś da się wyrzeźbić, ale często fotograficzne oko po prostu śpi.
Ale są i miejsca – samograje. Esencje fotogeniczności, gdzie spust migawki rozgrzewa się do czerwoności. Byłem w jednym z takich miejsc, w kanionie Antelope.
Zdjęcia z niego widział chyba każdy, bo to trudno w nim nie zrobić zdjęcia, które łatwo podbija serce. Wąski wąwóz wyrzeźbiony przez wodę w barwnym piaskowcu, którego ściany w niezwykle plastyczny sposób oświetla przesączające się przez szczeliny na górze słońce.
Ale tam poległem. Zrobiłem kilkanaście zdjęć i przestałem. Każdy wokół mnie trzaskał jak oszalały, ja miałem dość. Czułem, że to banał, że nic z tych zdjęć nie wyjdzie. Nie oddam magicznej aury tego miejsca, tej gry form i światła. Szykując ten post, kilka lat po wizycie w Antelope, czuję ten sam niedosyt.
Ciekawe, skąd się bierze taka niemoc…
Piękne te fotografie. Mimo wszystko fotografia jako taka nie jest w stanie oddać wszystkich wrażeń- to pewne. Czasem czujemy to instynktownie. Też to miałem parę razy, kiedy stanąłem naprzeciw jakiegoś powalającego widoku.
Zatem, co pocieszające- warto podróżować.