Majówka, czyli warto mieć zapas

Przed każdym wyjazdem mam dylemat – jaki aparat zabrać? Nie jestem kolekcjonerem, ale przez te kilkadziesiąt lat hobbywania fotografii parę kilo sprzętu się uzbierało. Tylko mały obrazek, czy też średni? I jak ciężki średni? Na szczęście porzuciłem już negatywy kolorowe oraz format inny niż kwadratowy w średnim formacie, bo zawsze to parę wymiarów decyzyjnych mniej 🙂

Tym razem na majówkę zdecydowałem się na ultra ciężki wariant – Pentacona Six’a z czterema szkłami (50, 80, 120, 180) i sporym statywem. Chciałem zrobić parę portretów majowemu krajobrazowi, a może jakiś ludek też się nawinie? Na bardziej ruchliwe ludziki mały obrazek z tradycyjną trójką (28, 50, 85) i na wszelki wypadek XA. 10,5 kg sprzętu bez statywu, ale za to zebrane razem w stareńkiego LowePro coś tam. Statyw sam się w nim nosi 🙂 I nawet mam go na zdjęciu razem z Sixem, o tu:

Okazało się jednak, że w światłomierzu padła bateria. Myślę sobie – spoko, w małym obrazku jest przecież spot – a tu też padła bateria… Nie przepadam za pomiarem cyfrówką, więc zorganizowałem drugi światłomierz – niech żyje rodzina 🙂 I lepiej mieć zapas 🙂

Przy okazji sprawdzałem, jak radzi sobie telefon komórkowy jako aparat i światłomierz. Cóż, obiektyw szerokokątny to nie jest co, co zawsze się sprawdza. Coś tam można porzeźbić (zdjęcia w tym wpisie o tym świadczą), ale szału nie ma. Apka Light Meter Free jest całkiem ok, ale pomiar światła padającego (mój ulubiony) jest mało wygodny. Jednak kiedy brak Lunasixa, ratuje skórę 🙂

A tu dowód, że używałem nawet wężyka! Naprawdę zwolniłem robiąc zdjęcia, czekałem na światło, właściwe ustawienie głów i takie tam 😉 Byłem tak skupiony na łabędziach, że nie zauważyłem jak tuż koło mnie przeszła sarna!

Miłą niespodziankę sprawił mi statyw. Od wielu lat bronię się przed nim jak mogę, ale Six ze 180 kazał mi zmienić zdanie. Niezbyt wyraźna matówka wymaga stabilności, a parę kilogramów ćwiczy rękę aż zanadto.

To jednak nie koniec przygód. Gdy robiłem zdjęcia malowniczo zaniedbanej gorzelni, niespodziewanie zepsuł się Six. Pokrętło do przewijania filmu zostało mi w ręce 🙁 Niemiła niespodzianka, ale usterka mam nadzieję drobna. Warto mieć zapas, wspominałem coś o tym?

A zdjęcia? Czekają na wywołanie. Na parę ujęć ostrzę sobie trybiki kolumny powiększalnika, może coś tu wrzucę. Mogłem zrobić parę rzeczy więcej, ale mówi się trudno. Za mało korzystałem z filtrów kolorowych, mogłem z ciekawości zrobić to samo ujęcie małym i średnim formatem… Póki co cieszę się, że pomysł na Sixa z kilkoma szkłami wypalił, bo pewnych rzeczy standardowym obiektywem bym po prostu nie zrobił.

Mars wita nas

Jak wrócić do robienia zdjęć? Nosić ze sobą aparat 🙂 Odkurzyłem zatem małego XA, załadowałem do niego Neopana 400 i włożyłem do kurtki. W kilka dni zrobiłem ze 20 klatek, zobaczymy co z tego będzie.

Póki co poranna tele-fotka z drogi do pracy – tu kiedyś będzie wylot południowego tunelu obwodnicy Warszawy. Póki co krajobraz jest kosmiczny, temperatura zresztą też – 15 stopni 🙂

beep! beep! P-Six!

Mało się dzieje na blogu. Zimowy brak światła przygniótł mnie fotograficznie, trudno mi cokolwiek naświetlić. Nie widzę kadrów wokół mnie – i już. Nie ciągnęło mnie też do wywoływania odbitek, miałem poczucie, że wszystkie ważne zdjęcia już mam na odbitkach – choć tak oczywiście nigdy nie jest. Skanera też mi się nie chciało pożyczyć, choć parę ciekawych slajdów czeka na ucyfrowienie przed zaramkowaniem.

Ze swoistego marazmu (po części usprawiedliwionego brakiem czasu) wydobył mnie Pentacon Six. Przypadkiem miałem w domu parę szkieł, ale bez korpusu i zdecydowałem się uzupełnić zestaw o aparat. Odpowiada mi jego prostota i surowa ergonomia, trochę przeszkadza słaba matówka. Zobaczymy, na ile mój bezstatywowy styl sprawdzi się na średnioformatowej lustrzance… Dam znać 🙂

Split-grading w praktyce

Dziś parę słów o tytułowej ciemniowej technice. Split-grading, zwany po polsku metodą rozdzielonych kontrastów, jest w swojej istocie prosty. Papier wielogradacyjny trzeba naświetlić dwoma filtrami: bardzo miękkim i bardzo twardym, dzięki czemu łatwiej poradzić sobie z kontrastem i tonami. Rzadko ją stosuję, bo jeden trafnie dobrany filtr zwykle wystarcza. Czasem znalezienie właściwej kombinacji może trwać długo albo odbitka zawiera specyficzny układ tonów – wtedy  właśnie sięgam po split-grading.

OK, czas na konkrety. Dzięki „pomocy” poczty, która pogięła przesyłkę z odbitką dla kolegi, wróciłem do poniższego zdjęcia cmentarza koło Zawadki Rymanowskiej. Wygląda inaczej niż poprzednio? Zmieniłem głowicę z kondensatorowej na kolorową i nie zaglądałem do notatek 🙂 Kluczowy dla tego zdjęcia jest śnieg w dolnej połowie: ma swoją fakturę, ale powinien zostać biały. Jak to zrobić w technice split-gradingu?

Najpierw poszukamy odcieni szarości śniegu. Na głowicy kolorowej ustawiam skrajny miękki filtr, w tym przypadku było to „00” czyli M105. Naświetlam pasek testowy siedem razy co 2 sekundy i otrzymuję to:

OK, widać gdzie śnieg zaczyna szarzeć? To są naprawdę niuanse, więc skan może tego nie pokazać idealnie, ale uwierz: środkowy pasek jest ok, a zatem  ten naświetlany przez 10 sekund. To jest nasza baza.

Teraz bierzemy drugi pasek testowy i naświetlamy go w całości przez 10 sekund. Przestawiamy filtr w głowicy na skrajnie kontrastowy – u mnie to M200, czyli niemal „5” – i znów naświetlamy po kawałku. Pięć razy po 2 sekundy, wywołujemy i oceniamy:

Gdzie śnieg utrzymuje jeszcze swoją biel? Gdzie cienie zyskują czerń? Dla mnie ok jest pasek drugi od góry, czyli 8 sekund.

Czas na naświetlanie odbitki: 10 sekund filtrem „00”. Potem 8 sekund „5”. Na wszelki wypadek przy naświetlaniu „5” przysłaniam partię śniegu na 2 sekundy, a także dodaję 2 sekundy na chmurach w lewym górnym rogu dla ich uwydatnienia.

Gotowe!

O wymienianiu się odbitkami

Dobre odbitki nie robią się same. Dobry kadr, poprawnie naświetlony i wywołany negatyw, sprawna ciemniowa maszyneria, chemia i papier – bez tego wszystkiego jest pod górkę. Ale to zaledwie fundament  odbitkowej budowli. Potrzebne są też czas i pomysły, a także rodzaj ciemniowej wyobraźni, czasem zwanej prewizualizacją. Skąd ją wziąć?

Warto oglądać inne odbitki. Po prostu. Na wystawach fotograficznych, w dobrych albumach, od biedy w internecie – o ile nie patrzymy na cuda photoshopowych magików. Można też po prostu spotkać się kolegami i wzajemnie oglądać prace. Trochę gorzej, gdy żaden z nich nie mieszka w klatce obok – tu z pomocą przychodzi internet. Moi najlepsi ciemniowi kumple mieszkają w Londynie i w Rzeszowie, tego drugiego nie widziałem nigdy na żywo, ale wiem jak sobie radzą przy powiększalniku! Po prostu wymieniamy się odbitkami za pośrednictwem poczty 🙂

Nawet jeśli nie znamy nikogo, nie jest to przeszkodą. Na najlepszym polskim portalu poświęconym fotografii tradycyjnej – korexie – od lat organizowane są wymiany odbitek. Wystarczy się zgłosić i organizator dobierze kogoś do pary. W ten sposób dostałem sporo bardzo ciekawych prac, robionych w rozmaitych technikach i zwykle na bardzo wysokim poziomie. A co odsyłałem?

I tu zaczyna się dramat. Lubię robić zdjęcia, lubię siedzieć w ciemni, ale na moich zdjęciach jest moja rodzina – a po co koledze z Wrocławia portret czyjegoś synka? Dlatego przy każdej wymianie mam ogromny dylemat – co wysłać? Jaką zrobić odbitkę? Pamiętam o tym będąc na różnych wycieczkach i próbuję fotografować pejzaże, cuda przyrody czy zabytki. Naprawdę się staram, pilnuję światła, korzystam z filtrów itp. – ale i tak potem czegoś mi brakuje w tych kadrach… Przez jakiś czas jestem zawiedziony, ale potem znów próbuję 🙂

Powyżej praca, którą wysłałem na ostatnią wymianę. By było ciekawiej, użyłem techniki split-grading by zapanować nad szczegółami śniegu i nie zgubić cieni. Mam wrażenie, że się udało, choć trochę brakuje czerni. Zobaczymy co powie adresat 🙂 Zdjęcie z małego obrazka na przeterminowanym o 15 lat T-Maxie 100, wołanym w D-76 1+1, papier to Ilford Multigrade IV RC w ciepłym wywoływaczu. Innego już w ciemni nie miałem, a pozostałą chemię też musiałem specjalnie kupować – nie zauważyłem, jak się zestarzała lub zniknęła 🙂 Skan odbitki.

Teraz czekam na pracę przeznaczoną dla mnie. Jestem bardzo ciekaw, co dostanę i jak ktoś patrzy na świat. Może zgodzi się, bym skan pokazał tutaj?

Lustrzanki Contax pod palcem użytkownika

Fotografia analogowa staje się powoli niszą dla zapaleńców. W tej niszy jest półeczka, na której czuję się całkiem dobrze: małoobrazkowe lustrzanki Contax. Pomyślałem, że opiszę kolejne modele z punktu widzenia użytkownika, bo suche informacje o czasach synchronizacji migawki z fleszem można znaleźć na innych stronach internetowych. Tak naprawdę każdy z modeli Contaxa ma w sobie jakąś niespodziankę lub rozwiązanie, które można pokochać bądź znienawidzić – warto je poznać przed zakupem 🙂

Szał możliwości: od góry Aria, RX, 137MA

Historia marki Contax jest pełna zakrętów, wzlotów i upadków, tu wspomnę tylko o jej ostatnim fragmencie. W 1973 markę reaktywowała japońska korporacja Kyocera/Yashica i wspólnie z niemieckim potentatem optycznym Carl Zeiss wypuszczono na rynek w 1974 r. nową lustrzankę: Contax RTS. Aparat odniósł sukces m.in. dzięki zaawansowanemu automatycznemu systemowi pomiaru światła i gamie świetnych obiektywów stałoogniskowych. Tym aparatem po prostu łatwo i szybko robi się zdjęcia 🙂 W projekt zaangażowane było m.in. Porsche Design Studio, a korpus stał się bazą dla szeregu prostszych modeli.

Pierwszy RTS miał jeszcze migawkę poziomą, a jego bardzo ubogą siostrą była Yashica FR. Do RTS są napędy (to aparat z manualnym naciągiem!), wymienne matówki, pokrywy filmu z nadrukiem daty itp., Yashica przyjąć może tylko prosty napęd. Wkrótce pojawiła się Yashica FR I, którą szczerze polecam! Świetny wizjer, ogromna matówka, miękka praca lustra i podgląd głębi ostrości to duże plusy tego taniego aparatu. Minusem jest delikatny mechanizm liczenia klatek, więc model sprawny pod tym względem może być trudno dostępny.

Zaraz potem, w 1979 r., pojawił się pierwszy „tańszy” Contax – model 139 Q. U nas dostępny w sklepach dla górników, co w epoce e-bay’a ma znikome znaczenie 🙂 Miałem go przez kilka lat, świetnie sprawdza się z niewielkimi szkłami – 50, 28, 35, 135, małymi zoomami Yashiki. W tym modelu pojawiła się już metalowa pionowa migawka sterowana elektronicznie („Q”) i bardzo wygodny przycisk uruchamiający pomiar ekspozycji na przedniej ściance. Wokół przycisku jest pierścień służący do blokady pomiaru – rozwiązanie naprawdę wygodne! Naciąg filmu jest łatwy w obsłudze, jedynym mankamentem jest pierścień czasów po lewej stronie górnej ścianki korpusu. To wynika generalnie z filozofii Contax’a, bo koło spustu migawki zwykle jest pierścień korekty ekspozycji. Wizjer ciekawy, z podglądem wartości przesłony i wybranego czasu. Podobna do 139Q jest Yashica FX-D, ale obcięto w niej m.in. podgląd głębi ostrości. Moją 139 wymieniłem kiedyś z niewielką dopłatą na rybie oko Yashica ML 15mm 2.8, z perspektywy czasu bardzo cieszę się z tej transakcji 🙂

Contax 137MA w nowej skórce

Początek lat 80. to dwa kolejne modele Contaxa: 137 MD i 137 MA. 137 MD, wprowadzony na rynek w 1980, był praktycznie pierwszym aparatem ze zintegrowanym napędem przewijania filmu o normalnych gabarytach. Jednak w przypływie inżynierskiej fantazji wyrzucono możliwość manualnego nastawiania czasów otwarcia migawki – był tylko tryb preselekcji przesłony Av, synchronizacji z fleszem X (1/60s, migawka jest płócienna) i B. Poprawiono to dwa lata później w modelu 137 MA, a przy okazji przyspieszono silnik do 3 klatek na sekundę. Dość głośny silnik, trzeba przyznać.

Tak się składa, że wciąż mam jeden egzemplarz i co jakiś czas przestrzeliwuję jego migawkę. Aparat zasilają cztery baterie AA umieszczone poziomo w podstawie, co dobrze wpływa na wyważenie. Spust migawki jest duży, a dookoła niego jest spory włącznik/blokada ekspozycji/sprawdzacz baterii. Po drugiej stronie pryzmatu znajduje się mało wygodny pierścień czasów, nakryty kółkiem do wyboru czułości filmu i korekty ekspozycji. W wizjerze jest klin i kółko z mikrorastrem, informacja o przesłonie oraz drabinka czasów. Warto pamiętać, że oryginalne okleiny w starszych Contaxach są bardzo nietrwałe i brzydko się starzeją. Ich wymiana jest jednak bardzo prosta, więc nie należy się przejmować wyglądem aparatu przy zakupie. Guma pojawiła się dopiero w modelu 159 MM.

Co ciekawe, na bazie modelu 137 zbudowano aparat z AF i zaprezentowano go na targach Photokina w 1992 r. Pomysł jednak został odrzucony przez Carla Zeissa, ponieważ jego realizacja wymagała odchudzenia kluczowych ruchomych elementów w obiektywach. Mogłoby to wpłynąć negatywnie na ich jakość i długotrwałość (plastik zamiast metalu). Pomysł rozpowszechniła później Minolta…

W 1982 r. pojawił się RTS II. Z wyglądu bardzo podobny do poprzednika, ale dużo rzeczy zmieniło się na plus: niemal 97 proc. pokrycia kadru w wizjerze, dodany mechaniczny czas 1/50 na wypadek awarii baterii oraz pomiar TTL flesza. Zmieniła się też filozofia blokady ekspozycji – aparat przechowuje w pamięci liczbę EV, więc przy zmianie przesłony zmienia się też czas – spore ułatwienie 🙂 Spust migawki nie ma „półkliku” do pomiaru światła i od razu zwalnia migawkę – to naprawdę jest „real time”.

Trzy lata później ukazał się 159 MM. MM to spora zmiana w systemie: obiektywy uzyskały lżejszą przesłonę, i fakt ten umożliwił wprowadzenie trybu Program do korpusów. Czym różni się obiektyw MM od starszego, tzw. AE? Najmniejsza wartość przysłony ma zielone cyfry, a z boku tubusu znajduje się mały prztyczek potwierdzający korpusowi, że oto ma do czynienia ze szkłem MM. W praktyce obiektyw MM jest po prostu nowszy 🙂 OK, wróćmy do 159: zgrabny mały korpus, mocarnie powiększany przez grip’a z dwoma spustami migawki. Sercem aparatu jest bardzo szybka migawka: najszybszy czas to 1/4000, a lampa błyskowa synchronizuje się na 1/250. Aparat ma niestety opinię awaryjnego i nie produkowano go długo. Przy okazji pojawiła się ciekawa Yashica FX-103 Program, która, choć z gorszymi parametrami, umożliwia stosowanie obu programów (zwykły i szybki) ze wszystkim obiektywami w systemie; jest też tryb preselekcji przesłony. Późniejsze Yashiki nie były już tak bogato wyposażone.

Yashica FX-103 Program

Rok 1987 to początek produkcji modelu 167 MT. Contax znów postanowił zadziwić świat i wprowadzono automatyczny bracketing. Dość specyficzny, bo w trybie Av krok jest co 0,5 lub 1 EV, zaś w P co 1 lub 1,5 EV. Był to też pierwszy Contax z punktowym pomiarem światła, a także w pełni elektrycznym przewijaniem i zwijaniem filmu. Dźwięk silnika jest dość wysoki, ale nie przeszkadza to zbytnio. Dużo bardziej uciążliwa jest zmiana czasu otwarcia migawki: odpowiada za to suwak obok spustu migawki. To rozwiązanie jest mało ergonomiczne – wyświetlacz jest po drugiej stronie pryzmatu. Wizjer jest OK, ale informacje w nim są oświetlane dzięki okienku w obudowie pryzmatu i czasem słabo je widać. Matówka jest wymienna, to ten sam typ FU, który później użyje Aria i S2.

Aparat zasilają cztery baterie AAA, ale jest też powerpack P5 na baterie AA. Warto go mieć, bo dzięki niemu gwint statywowy wraca na środek (!), a aparat dużo lepiej trzyma się w ręce. Ogólnie rzecz biorąc to ciekawy aparat, daje dużo możliwości, choć warto być świadomym jego udziwnień.

Taa-dam! Rok 1990 przynosi klasyka w postaci RTS III. Profesjonalna lustrzanka z pełną klatką – w wizjerze widać 100% kadru 🙂 Aparat ma po prostu wszystko (oprócz autofocusa), a nawet więcej: podciśnieniowy system dociskania filmu do tylnej ścianki, co ma zapewniać idealnie prostą powierzchnię do naświetlania. Zbudowany jest jak czołg i tyle też waży: niemal 1,2 kg! To dlatego nigdy nie chciałem go mieć, tę masę naprawdę czuć w ręce! Fanom błyskania fleszem może przypaść do gustu równie unikalna funkcja niezależnego punktowego pomiaru światła błyskowego, którą później wprowadzono chyba tylko w Leice R8. Przed zakupem warto w wizjerze sprawdzić stan wyświetlacza, ponieważ ma on tendencję do tracenia z wiekiem czytelności.

Dwa lata później istny szał nowości: pojawiły się ST i dwa S2. O ST krótko: to aparat pomiędzy 167, a RTS III, bardzo solidnie zrobiony, choć z wodotrysków są tylko: podświetlane kontrolki, ceramiczna płytka dociskająca film i zasłonka wizjera. Trochę więcej napiszę o S2, nazwanym tak dla uczczenia 60-lecia powstania pionierskiej lustrzanki – dawnego Contaxa S.

Contax S2

Aparat wydaje się być stworzony dla miłośników fotografii tradycyjnej: czarno-białej i bez rozpraszających uwagę bajerów sprzętowych. Korpus wyprodukowano z tytanu, ale niestety bez wyprofilowanego gripu pomagającego pewnie trzymać aparat. Lustrzanka jest całkowicie mechaniczna, a bateria służy jedynie do zasilania światłomierza – tu wszystko ustawia się ręcznie. Warto zauważyć nietypowe w Contaksie umieszczenie pokrętła czasów migawki: obok spustu, który wyposażono też w gwint do mechanicznego wężyka. Sam spust okolony jest pierścieniem blokady, który zastępuje włącznik/wyłącznik. Wizjer jest jasny i czytelny, z szeregiem czasów po prawej. Ten, który miga, to czas sugerowany przez światłomierz; świecący się na stałe (przez 16 sekund po dotknięciu spustu) to czas ustawiony. I już, brakuje niestety informacji o przesłonie. Migawka jest bardzo szybka jak na aparat mechaniczny, ma charakterystyczny, głośny trzask. A kiedy uruchomi się samowyzwalacz, lustro idzie do góry, by zmniejszyć drgania – sprytne 🙂

Czym różnią się S2 i S2b? S2 jest w kolorze naturalnego tytanu i ma wyłącznie punktowy pomiar światła. To się naprawdę sprawdza w fotografii czarno-białej! S2b jest ciemnoszary i zastosowano w nim tradycyjny pomiar centralnie-ważony. Bez sekundy zawahania polecam wersję S2! Istnieją też tańsze odpowiedniki – Yashica FX-3/FX-7/FX 3-2000: dużo mniej solidnie wykonane, ale z zachowaniem podobnej idei przewodniej.

Contax RX

Znów minęły dwa lata i w 1994 r. Contax zaprezentował model RX. Podobny gabarytowo do ST, ale znów wprowadzono nietuzinkowe rozwiązanie: elektroniczny dalmierz. Aparat ma wbudowany czujnik AF: podpowiada, jak podostrzyć obiektyw, lub jaką uzyskamy głębię ostrości. Służy do tego prosta drabinka pod wizjerem. Przyznam, że czujnik nie działa jak błyskawica i jego praktyczne zastosowanie jest ograniczone – o ile mamy dobry wzrok! Można ów bajer ustawić jako opcję uruchamianą na pokrętle wyboru trybu pracy, a zatem można też ją szybko wyłączyć i cieszyć się bardzo ergonomicznym korpusem. RX ma ponadto opinię najcichszego z Contaxów, co dla niektórych może mieć znaczenie. Znakomicie leży w ręce z większymi szkłami – jaśniejszymi stałkami lub zoomami. Aparat ma też domyślnie tylną ściankę, która naświetla datę w odstępach między klatkami – można wyłączyć 🙂 Jest też korekcja dioptrii i zasłonka wizjera. Dla porządku zaznaczę, że kilka lat później pojawił się też model RX II, który pozbawiono po prostu czujnika AF.

Niesamowite są te dwuletnie odstępy… 1996 to rok prawdziwej bestii: AX. Inżynierzy zmierzyli się z zadaniem z pozoru niewykonalnym: wprowadzić autofocus do systemu szkieł, których twórcy wątpili w jakość działania autofocusa… Wymyślono zatem klasyczne „Mohamed do góry”: zbudowano aparat, który nie porusza soczewkami obiektywu, ale całym torem optycznym wewnątrz aparatu. Czyli rusza się komora filmu i pryzmat! Korpus jest wyraźnie grubszy niż zazwyczaj i cięższy, choć wciąż waży nieco mniej niż RTS III. Przyznam, że nie używałem tego modelu, ale AF sprawdza się zaskakująco dobrze, niemal na poziomie ówczesnych topowych modeli konkurencji. A to, co jest niespodziewanym bonusem, to makro: każdy obiektyw można przecież ostrzyć ręcznie, a korpus dorzuca 10mm odległości od filmu – to jakby mieć zawsze pierścień pośredni pod ręką.

Contax Aria

Czas na ostatnią lustrzankę w systemie Contax/Yashica: model Aria. Nie ukrywam, że kiedy pojawił się w roku 1998, bardzo bardzo zapragnąłem ją mieć. Tym razem Contax poszedł w stronę odchudzania rozmiarów i wagi aparatu, a jedyną nowością jest matrycowy pomiar światła jako dodatek do pomiaru centralnie-ważonego i punktowego. Aparat mierzy wtedy światło w centrum i narożnikach, a w wizjerze można podejrzeć różnicę wobec centralnie-ważonego – i niemal nigdy nie wynosi ona więcej niż ⅓ EV. Zawracanie głowy 🙂

Informacje w wizjerze znajdują się po prawej stronie i nie są tak dobrze widoczne jak np. w RX. Pomiary przełącza się bardzo małym pokrętłem obok wizjera; w starszych modelach rozwiązano to jednak lepiej. Poza tym aparat świetnie leży w rękach, ma bardzo przyjemny dźwięk migawki i lustra. Zdarzają się modele, w których dochodzi do „zwisów” elektroniki: w obawie przed przepięciem system zamraża aparat, co trzeba rozwiązać wyjmując na minutę baterię. Klatka filmu jest wtedy stracona… Aparat sprzedawano często w zestawie z nowym, lekkim zoomem 28-70, ale obiektywy to już zupełnie inna historia, którą być może opiszę.

OK, wydaje mi się, że opisałem wszystkie najważniejsze kwestie. Pominąłem różne warianty laboratoryjne i medyczne, a także szeroką gamę akcesoriów. Contax niestety nie przetrwał nadejścia ery aparatów cyfrowych, choć na bazie pierwszego modelu ze zwyczajnym autofocusem N1 wyprodukował pierwszą lustrzankę z pełnoklatkową matrycą – model ND. Rodzina N była jednak bardzo droga, nie przetrwała też długo znakomita lustrzanka średnioformatowa 645. Po dwóch modelach zamknięto też linię aparatów dalmierzowych G, a w 2005 ogłoszono koniec Contaxa… C’est la vie…

PS: wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa, nie zgadzam się na ich używanie w celach komercyjnych.