Najpiękniejsze miejsce na Ziemi…

… jest gdzieś w tej okolicy.

Cztery litery: U T A H

Co ciekawe, niemal nie mam stamtąd zdjęć. Wpatrywałem się w drogę, nie mogąc oderwać oczu od otaczającego mnie piękna. Czasem zastanawiałem się podczas tej długiej podróży czemu Amerykanie w ogóle ruszają się ze swojego kraju. Krajobrazy? Są. Dzieła sztuki? Muzea wprost nimi ociekają. Ciekawi ludzie? Kraj zbudowali imigranci z każdego zakątka świata… Trochę przesadzam, ale tylko trochę 😉

Światłomierze przedwczoraj, wczoraj i dziś

Odkąd wpadł mi w ręce światłomierz optyczny Bewi (o którym szerzej pisałem tu) zastanawiam się, ile techniki i technologii jest naprawdę niezbędne do zrobienia zwykłego zdjęcia. Nie mam na myśli złożonych ujęć wykorzystujących dodatkowe źródła światła ani ekstremalnych sytuacji jak taniec świetlików na łące, ale „zwykłe” zdjęcia robione na przysłowiowym spacerze z psem.
Ustawienie kombinacji czas/przysłona nie jest przecież jak lot na Księżyc – choć podejrzewam, że współczesne Sekoniki napędzane są silniejszymi procesorami niż te na Apollo 11 🙂 Wyjąłem zatem z szuflady parę różnych urządzeń, każde próbuje coś podpowiedzieć.

Najmniejsze to „Tabela naświetlań”. Ma postać niewielkiego kółka o średnicy ok. 8 cm, które waży parę gram. Składa się z dwóch części plastiku: nieruchomej, pełnej rozmaitych wskazówek (dobrze widocznej na poniższym zdjęciu z lewej strony) oraz przezroczystej ze skalą (po prawej).

Na początku warto przeczytać instrukcję na odwrocie – jest po polsku – by zrozumieć co, jak i w jakiej kolejności. Ogólnie polega to na kilkukrotnym kręceniu kółkiem by odnaleźć warunki ekspozycji:
1. Najpierw znajdujemy w okienku „Początek” czułość naszego filmu w DIN (kończy się na odpowiedniku ISO 200, sam dopisałem sobie „400”).
2. Teraz w tabelce „Pora dnia” szukamy miesiąca i pory dnia – to pierwsza z korekt, bo np. grudzień rano lub po południu to 5 stopni różnicy – każdy stopień to litera po prawej stronie. 5. stopień to literka E, więc odpowiadające tej literce wcięcie na przezroczystym krążku łapiemy palcem i w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara dociągamy do brzegu oznaczonego słowem „Opór”.
3. Później „Przedmiot zdjęcia” – znów szereg korekt, od „Krajobrazu śnieżnego” po „Pokój jasny” – w sumie 9 stopni korekcji.
4. Kolejna zmienna to „Pogoda” – dalsze 4 stopnie korekcji.
Efekt odczytujemy w okienku na dole kółka: na górze jest czas, na dole przysłona. Gotowe!
Skuteczność? Na dworze, w zwyczajnych warunkach oświetleniowych, efekt jest całkiem całkiem dokładny. To jednak praktycznie nieprzydatne urządzenie w pomieszczeniach, choć jest przelicznik dla flesza na proszek błyskowy i dla lamp nitraphot (ma ktoś pod ręką? 🙂

Teraz czas na coś z baterią w środku.

Po lewej średniozaawansowany Sekonic L-358, po prawej Lunasix 3. Każdy wymaga baterii, każdy ma swoje plusy i minusy. Sekonic jest wyraźnie dłuższy i nieco węższy, ale Lunasix lepiej mieści się w kieszeni (bez nakładki). W obu można zmierzyć światło odbite, ale i padające. W Lunasixie to trochę prostsze, wystarczy zakryć okno czujnika (górna ścianka) kopułką. Sekonic wymaga zmiany nasadki, ale jego kopułka jest większa, można też ją częściowo schować ograniczając kierunek, z którego pada na nią światło. Do obu można też doczepić przystawki mierzące światło bardziej punktowo – testowałem to tylko z Lunsasixem. Trzeba jeszcze tylko ustawić czułość filmu i możemy zaczynać. Uff.
Sam pomiar w Sekonicu jest prosty – naciska się guzik z prawej strony i odczytuje wynik. Światłomierz pozwala wybrać, czy mierzymy w trybie przesłony, czasu lub EV – i do tego dobiera parametry. Kręcąc kółkiem możemy przesuwać parę czas-przesłona. To są podstawy. Można zrobić kilka pomiarów i wybrać średnią, mierzyć odchylenia od danego pomiaru, sprawdzać udział światła błyskowego w zastanym, odpalać zdalnie flesze (z dodatkowym modułem) itp. Nie wchodzę w szczegóły, bo inne porównywane tu światłomierze nie mają tych opcji.
Lunasix działa trochę inaczej, są dwa tryby pracy zależne od jasności motywu. Do pewnego poziomu (12 EV?) przełącznik po prawej stronie wciska się górną częścią, ale jak jasność przekracza skalę trzeba wcisnąć jego dolną część. Na powyższym zdjęciu wskazówka zatrzymała się ok. 10, kręcimy więc dużą tarczą by mały trójkącik też wskazywał 10 i odczytujemy naszą parę czas-przesłona. Długo się pisze, krótko się robi 🙂 Gotowe.

OK, czas na konkret. W słoneczne marcowe popołudnie zrobiłem test: zmierzyłem warunki oświetleniowe oświetlonego słońcem domu. Zacząłem od tabeli naświetlań, potem Bewi, Lunasix i Sekonic. Założyłem, że mamy film o czułości 100, a przesłona to f8. Wyniki pomiarów i efekt znajduje się na zdjęciu poniżej:

Różnica pomiarów wyniosła dwie działki. Tak naprawdę, dla negatywu nie jest to dramat. Przypuszczam, że z tak naświetlonych klatek bez problemu uzyskamy odbitkę, na której można będzie oddać niemal wszystkie niuanse. O ile oczywiście nie utleni się wywoływacz – jak mi ostatnio – ale to już zupełnie inna historia…

Antelope Canyon czyli o porażce

Są takie miejsca, gdzie bardzo trudno robi się zdjęcia. Codziennie przemierzane i dobrze znane ulice, na których nic się nie zmienia. Lasy bez liści w szarym, nieciekawym świetle. Widok z okna na ścianę bloku obok. Jasne, z każdego motywu coś da się wyrzeźbić, ale często fotograficzne oko po prostu śpi.
Ale są i miejsca – samograje. Esencje fotogeniczności, gdzie spust migawki rozgrzewa się do czerwoności. Byłem w jednym z takich miejsc, w kanionie Antelope.

Zdjęcia z niego widział chyba każdy, bo to trudno w nim nie zrobić zdjęcia, które łatwo podbija serce. Wąski wąwóz wyrzeźbiony przez wodę w barwnym piaskowcu, którego ściany w niezwykle plastyczny sposób oświetla przesączające się przez szczeliny na górze słońce.
Ale tam poległem. Zrobiłem kilkanaście zdjęć i przestałem. Każdy wokół mnie trzaskał jak oszalały, ja miałem dość. Czułem, że to banał, że nic z tych zdjęć nie wyjdzie. Nie oddam magicznej aury tego miejsca, tej gry form i światła. Szykując ten post, kilka lat po wizycie w Antelope, czuję ten sam niedosyt.

Ciekawe, skąd się bierze taka niemoc…