Ogarnąłem ciemnię. Niby w klasycznej fotografii czas stoi w miejscu, ale wywoływacz do papieru o tym nie słyszał i utlenił się, roboczy i stock. Trochę się zdziwiłem widząc ile dziś kosztuje litr Multigrade’a, więc przeprosiłem się z proszkami. Zdjąłem pajęczyny z rogów ścian, wytarłem kurze, wyrzuciłem stare próbki – do dzieła!
Zrobiłem pierwszą odbitkę z wakacyjego negatywu, przy okazji porównałem sobie jak różni się obrazek z głowicy filtracyjnej i z kondensora. Cóż, na pierwszy rzut oka nie ma różnicy, trudniej się tylko operuje parosekundowych czasach. Zmieniłem jakiś czas temu żarówkę na 75W, ale to wciąż za dużo światła mimo f11 na obiektywie przy 18×24 cm.
Przy okazji gdzieś zawieruszyłem zeszyt z notatkami ciemniowymi. Każdą odbitkę opisuję w dość prosty sposób: nr negatywu, nr klatki, ogólny tytuł, papier i jego wielkość, ew. wysokość głowicy przy dużym kadrowniu, obiektyw i przysłona, filtry oraz czas. Do tego co było doświetlane/przesłaniane. Zapis wygląda mniej więcej tak:
Akurat by sobie później na szybko coś dokopiować albo przypomnieć jak się zrobiło. Zapisywałem też wymianę chemii i rzadko coś dla pamięci – np. jak ustawić dokładnie światłomierz ciemniowy dla danego papieru.
Minęły trzy lata od poprzedniego wpisu, więc czas na coś nowego 😉 Nie jestem jednak jak Mike Johnston (link gdzieś obok) i nie potrafię co parę dni krzesać dobrego wpisu nt. fotografii, wolę zwyczajnie robić zdjęcia. Ciemnia wciąż działa, choć miałem parę zmian w ciągu ostatniego roku. Przerzuciłem się na papiery Fomy, co było dobrym strzałem – moje negatywy lepiej się wstrzeliwują rozpiętością tonalną w ten papier niż w Ilfordy Multigrade IV. Przypadkiem spaliłem też halogen w powiększalniku i z radością odkryłem, że bez problemu można kupić nowy – do ponad 30 letniej głowicy! Trzeba cenić takie drobiazgi 🙂
Pomału pozbywam się nadmiaru sprzętu. Naprawdę już wiem, czym lubię robić zdjęcia, a co jest zbędnym ciężarem w plecaku. Zresztą im lżej, tym ręce mniej się potem trzęsą 😉 Ostatnio najlepsze zdjęcia robiłem poczciwym XA, robiąc letnie rodzinne portrety. Wierzcie na słowo, wyszło! Lustrzanką też coś rzeźbiłem, szkoda że dwa razy naświetliłem ten sam film… Nie pamiętam, bym kiedyś aż tak się pomylił, szkoda paru portetów, wierzcie na słowo – nie wyszło…
Wracając do tytułu. Przeglądałem niedawno dwie szuflady odbitek, szukając trzech zdjęć z trzema pokoleniami – do szkoły dziecka. Z dwoma poszło szybko, trzecią domówiłem w labie (slajd sprzed 45 lat, niesamowita historia warta innej notki). Ale co innego przykuło moją uwagę – niezrównoważenie czasowe w zdjęciach. Już tłumaczę: mam wiele zdjęć z okresu ~2000-2010. Potem znacząco mniej. Czy miałem mniej czasu na ciemnię? Może, ale wydaje mi się, że od mniej więcej 2010 coraz więcej zdjęć jest tylko w cyfrowej formie. Staram się z tym walczyć i robić obitki – tak tradycyjne, jak z cyfrówki – lub nawet składać albumy (zwykle jako prezenty świąteczne), ale wrażenie jakiegoś braku pozostaje. Niby robię backup’y, ale to pozostaje niematerialne. Elektronika potrafi się zepsuć paskudnie (inna notka).
Znów odwołam się do Mike’a i jego wpisu sprzed kilku dni o tym jak ważne jest by opisywać swoje zdjęcia zgodnie z dziennikarskim schematem „Kto? Co? Kiedy? Gdzie? Dlaczego?”. Poznaję z łatwością kto jest na moich zdjęciach, ale następne pokolenie już ma z tym problem. Moje dwie szulfady pełne wymieszanych odbitek – to będą kiedyś dwie szuflady śmieci, chyba że zadbam o ich opisanie. Spróbuję nawet zrobić specjalne pudełko, które kiedyś komuś przywoła wspomnienia. Trzeba robić!
Pentacon Six – jak działa? I coś o obiektywach do niego.
Czasem jest tak, że na jakiś aparat trafia się przypadkiem. Komuś spodobają się białe lufy Canonów podczas telewizyjnej transmisji meczu – kupi sobie Canona. Inny zobaczy reklamę Nikona w National Geographic i zechce robić zdjęcia jak Steve McCurry – kupi Nikona. Ja trafiłem na Pentacona Six jeszcze inaczej: wpadł mi w ręce worek szkieł aus Jena i nie miałem ich do czego przypiąć. Pożyczyłem więc od kolegi korpus, zrobiłem film-dwa – spodobało mi się. I spodobało mi się co innego, niż zwykle się podoba 🙂
Why so Six?
Najczęściej ludzie kupują Sixa dla obiektywu Sonnar 180mm/2.8. To bardzo solidny kawał szkła i metalu, z którego jak bańki mydlane wylatują fotki o magicznym bokehu. Coś w tym jest, ale mi akurat bardziej spodobał się Biotar 120mm/2.8. Znacznie poręczniejszy i lżejszy, nie straszy fotografowanych ogromną soczewką i gigantyczną osłoną przeciwsłoneczną. I by zrobić zdjęcie nie trzeba iść na drugi koniec pokoju! Ale wróćmy do Sixa. To prosty aparat średnioformatowy, na bogato wykończony chromem. Mi takie wzornictwo bardzo się podoba! Do tego obsługa jest banalnie prosta: po lewej stronie pokrętło czasów B/1-1000, z mini pokrętłem-ściągą jaki typ filmu jest w środku. Po prawej – ogromniasta korbka naciągu migawki i przewijania filmu*; na niej znow mini pokrętło-ściąga z czułością filmu. Tuż pod nią, ale już na przedniej ściance – spust migawki z pierścieniem blokady. Niżej samowyzwalacz i gniazdo wyzwalania fleszy typu PC. Wokół obiektywu pokrętło mocujące tenże obiektyw. Na górze – kominek lub wizjer. I to właściwie wszystko. Zapomniałbym o gnieździe statywowym – jest.
*Mój Six ma dodatkowo pokrętło na dole – służy do przewijania filmu, bo dla zwiększenia niezawodności aparatu rozłączono naciąg migawki i przewijanie. Podobno Sixy lubiły nakładać klatki jeśli film był źle założony lub złym ruchem się je naciągało – ja nie znam tego kłopotu; na tylnej ściance mam za to gustowne czerwone okienko podglądu filmu.
Jak widać z opisu, aparat nie ma wymiennej kasety z filmem jak nie przymierzając Hasselblad 501 czy Kiev 88. Dla mnie – kolejny plus, bo zakładanie negatywu jest naprawdę banalnie łatwe. Migawka jest płócienna, stąd pewnie czas synchronizacji 1/30. Przesłonę nastawia się na obiektywach. Nie ma żadnych magicznych sztuczek, tajemniczych sekwencji itp. Ergonomia jest dobra, aparat dobrze leży w dłoniach. Pojawiły się na rynku gripy drukowane w 3D, ale nie miałem kontaktu. Zapomniałbym jeszcze o oczkach do mocowania paska – akurat nie używam.
Mam oko na Maroko
Aparat jest lustrzanką, lustro przy zdjęciu robi miłe „klap”
i unosi się do naciągnięcia migawki. Patrzymy na nie z góry, więc w podstawowym
kominku obraz jest obrócony wokół pionowej osi. Kominek jest zrobiony z
misternie żłobionego aluminium i moim skromnym zdaniem jest za niski. Obraz w
nim za łatwo traci kontrast i pojawiają się refleksy, pomaga na to dopiero
przybliżenie twarzy i korzystanie z lupki. Dla gadżeciarzy są też klapka i
krzywka celownika sportowego. U mnie matówka ma klin optyczny i mikrorastry,
więc nastawienie ostrości jest szybkie i dokładne. W słoneczny dzień chętniej
korzystam z pryzmatu, który można błyskawicznie podmienić. Aparat zyskuje wtedy
na powadze przynajmniej 5 cm wysokości i dużo większe logo Pentacona pyszni się
na przedzie – wieża Ernemann 🙂 Noszę okulary, więc trudniej mi zobaczyć cały
kadr – bez szkieł byłoby to możliwe od razu. Pryzmat niestety zjada ok. działkę
światła.
Można też zamontować pryzmat z niezależnym pomiarem światła,
ale gubi on gdzieś w sobie jeszcze kolejną działkę, a i korzystanie z niego
jest było dla mnie trudniejsze niż zwykłym, ręcznym światłomierzem. Ale podobno
mierzy on dobrze i można pracować w trybie przysłony roboczej lub przymkniętej.
Jest też trochę większy i cięższy od zwykłego pryzmatu. Dla gadżeciarzy: ma
wbudowaną zasłonkę w paski, dzięki której pomiar światła nie jest zakłócony gdy
aparat nie jest przy naszym oku. Wynik pomiaru – zwykłą strzałkę wędrującą w
górę lub w dół – można podglądać zarówno patrząc w wizjer jak i na górę
pryzmatu. Są oczywiście regulacje czułości filmu.
Na deser zostawiłem najlepsze rozwiązanie – wizjer z lupą!
Ma ona płynną korekcję dioptrii w zakresie +1/-3, wypustkę na oczodół i jest to
po prostu najlepsze akcesorium do patrzenia przez Sixa na świat. Tu jasność
nigdzie nie ginie 🙂
Szkła albo opowieści kulturysty
Pentacony Six produkowano przez ok 40 lat, zaczynając od lat
50 XX wieku. Przez ten czas aparat zmieniał się niewiele, ale obiektywy już
tak. Wspomniana „180” miała cztery wersje, różniące się wykończeniem, minimalną
odległością ostrzenia, powłokami… Nie jestem ekspertem w tym temacie,
generalnie starsze wersje to tzw. „zebry”: obiektywy mają metalowe
srebrno-czarne pierścienie ostrości i przysłon; w nowszych elementy te są
pokryte gumą. Nowsze mają lepiej pracować pod światło ze względu na lepsze powłoki.
Sam miałem nowszą i starszą „180”, zostawiłem sobie starszą.
Wspomniałem wcześniej, że na korpusie jest sporo chromu. Inżynierowie z NRD projektując szkła do Pentacona pomagali kolegom z hut stali i szkła wyrabiać wyśrubowane normy. Tu nie ma cięcia po kosztach. Obiektyw będzie ważył trzy tony? Niech waży! Trochę przesadzam, ale tylko trochę. By robić zdjęcia „180” warto podpiąć ją do statywu (tak tak, obiektyw ma własne mocowanie, dzięki któremu z aparatem jest lepiej wyważony), inaczej po kilku minutach ręce zaczynają drżeć.
To samo będzie z „300”, z którą aparat waży już ponad 3 kilogramy; chwilę oddechu łapie się z „50”, „80” i „120”. Pewnie dlatego najwięcej udanych zdjęć mam właśnie z lekkiego Biometara 120/2.8.
Trudno mi opisywać te obiektywy. Nie interesują mnie testy optyczne, nie focę ścian z cegieł itp – liczy się tylko odbitka. Najwięcej zrobiłem z klatek naświetlonych Biometarem 120/2.8. Mniej słynny niż Sonnar, ale daje równie przyjemne kadry. Moja wersja wygląda nietypowo, z wąskim skórzanym paskiem ostrzenia, umieszczonym daleko z przodu. Ale to naprawdę ciekawy obiektyw, poręczny, jasny i pozwalający cieszyć się ładnymi rozmyciami. Ładnie trzyma kontrast. Pasują filtry 67mm.
Rzadziej korzystałem z szerokokątnego Flektagona 50mm/4. Pasuje do niego ogromna osłona przeciwsłoneczna i potężne filtry 86mm, mam w pamięci kilka klatek nim uchwyconych. Np. to zdjęcie:
Requiescat in pace
Muszę przyznać, że Pentacon Six to dobry aparat, z jeszcze lepszymi szkłami. Ale żeby wyciągnąć z nich pełnię możliwości lepiej mieć obok siebie statyw. A mi za rzadko chce się go nosić i zwykle pakując się sięgam po lżejsze aparaty, Six był więc u mnie zestawem ostatniego wyboru – gdy wiedziałem, że gdzieś będę pojadę na długo, z mnóstwem miejsca i czasu. Może będę żałować w ciemni? Zobaczymy.
Pomyślałem niedawno w ciemni, że fotografia tradycyjna przypomina trochę boosterki z kartami. Dla niewtajemniczonych: są na rynku gry karciane, które można wzbogacić kupując małe paczuszki z dodatkowymi losowymi kartami, czyli boosterki. Niby wiadomo, co możemy trafić, ale zdarzają się bardzo miłe niespodzianki.
Nie robię bardzo wielu zdjęć. Na właśnie wywołanej Delcie 400 – 12 klatek – mam zarejestrowane dwie zimy 🙂 Nic dziwnego, że po wywołaniu z ciekawością przeglądam filmy – zwykle już nie pamiętam, co było na początku kliszy. A nawet jeśli pamiętam, to pozostaje niepewność – jakie miny dzieci? Czy nie uszkodziłem jakoś kliszy? Pomiar światła był właściwy?
Mam jak zwykle zaległości w stykówkach, niechętnie też skanuję filmy na (pożyczanym) skanerze. Robiłem czasem prevki komórką, ale było to uciążliwe – dla każdego zdjęcia musiałem odwracać ręcznie krzywe. I ding-dong! wpadła mi w komórkę apka KODAK Mobile Film Scanner. Na Androida można ją pobrać o TU. Jest bardzo prosta w obsłudze, wybieramy typ filmu:
i możemy zacząć zabawę. Tak się złożyło, że pod ręką nie miałem negatywu, ale hmm wydaje mi się że wiadomo o co chodzi. Górnym suwakiem regulujemy jasność, dolnym zoom 🙂
Po zrobieniu zdjęcia są jeszcze możliwe podstawowe możliwości edycyjne: ekspozycja, kontrast, dziwaczne ramki i niepotrzebne filtry. Kluczowe jest co innego: można sobie live podejrzeć co jest na negatywie w obrazie pozytywowym 🙂 Tu jest największa frajda! Można sobie zrobić szybką wglądówkę, ale sporo zależy od podświetlenia negatywu – wszelkie nierówności podświetlenia będą widoczne; to tylko nasze oczy nie zwracają na nie zwykle uwagi. Mój telefon jakoś sobie radzi, ale szału w szczegółach nie ma. Polecam i tak!
Trafiły do mnie niedawno negatywy sprzed 30 lat. Mam „ujawnić” ich zawartość, więc uzupełniłem zapas papieru do stykówek, koszulek na filmy, chemii itp. Negatywy były zwinięte w ruloniki, więc zacząłem od ich przepłukania i wyprostowania. Oj, wolą zostać zwinięte…
Korzystając z tego bogactwa postanowiłem zrobić bliskiej osobie mały prezent, małą wycieczkę w przeszłość. Wybrałem jedną klatkę, szybkie ustalenie kadru, filtracja „3” i szukamy czasu – dwie próbki i jestem wstrzelony, bo negatyw dobrze został naświetlony i wywołany 🙂 Rutyna, prawda?
Nie tym razem. Patrzenie, jak w kuwecie z wywoływaczem pojawia się ktoś niby znajomy, ale jakże inny…. Czułem jakbym naprawdę przeniósł się w czasie. Za takie chwilę uwielbiam ciemnię! #duma, jak to się teraz mówi 🙂
Czasem nie lubię fotografować na filmie. Człowiek się stara, łapie kadry, wywołuje po paru miesiącach zapodziany w międzyczasie film i na koniec okazuje się, że ktoś zrobił krzywą minę, inny wypadł z płaszczyzny ostrości, a tam gdzie wszystko ułożyło się ok film zagiął się film przy ładowaniu do koreksu… Pewnie dlatego nie ciągnie mnie do dużego formatu – raz spróbowałem i liczba możliwych błędów do popełnienia mnie przerosła 🙂
Jednak ta nieprzewidywalność to też wielka frajda. Robienie zdjęć klasycznym aparatem, a najlepiej takim bez jakiejkolwiek automatyki, to po prostu świetna zabawa. Dołóżmy do tego ciekawe miejsce, dobre światło i ulubiony motyw – jest super! I niedawno miałem taką sytuację. Naświetlałem klatkę za klatką, ale naszła mnie wątpliwość – czy migawka aby na pewno się otwiera? Fotografowani nie byli w stanie ocenić, w sumie 1/250 i f8 nie jest łatwe do uchwycenia. Film się skończył, została niepewność.
Wracam do domu. Staram się jak najszybciej wpaść do ciemni. Trochę chemii do wywoływania filmów jest, w harmonijce z wywoływaczem jest 350 ml D76, a na stopie i fixie trzy kreski – przerobiłem w nich trzy filmy. Wszystko jest w sam raz, łączę wywoływacz z wodą robiąc 1:1, sprawdzam temperaturę – 23 stopni, wprowadzam korektę do czasu wywołania i jazda. Rutyna. Luzik. Ale w trakcie utrwalania zauważam jedną rzecz: w harmonijce nie było stocka, ale roboczy 1:1 sprzed 3,5 miesiąca… Dla laików (któryś dotarł dotąd? ;): wywoływacz jest przepracowany, niemal na pewno bez energii, a na dodatek jest go za mało w roztworze by dobrze wywołać film.
Niepewność zmieniła się w rozpacz.
Trudno, proces to proces, doprowadzam go do końca. Tak szybko jak tylko mogę zaglądam do środka – UFFFF! Film udało się wywołać, a nawet wygląda całkiem dobrze. Zostawiam do wyschnięcia. Następnego dnia tnę na paski, oglądam przez lupkę – jakieś podejrzane kropki. Resztki utrwalacza? Ziarno? Odbitka pokaże?
Zanim mogłem wołać papier, musiałem trochę posprzątać ciemnię. Nie robiłem odbitek ładnych parę miesięcy, kurz zdążył osiąść w wielu miejscach :I Ale w końcu odpaliłem powiększalnik, zdecydowałem się odbijać w kwadracie 18×18 zachowując mniej więcej to co na negatywie. Hmm czasy za krótkie, szybka zmiana głowicy z kondensorowej na mieszaną i już można pracować… Próbka raz, poprawa kontrastu dwa i gotowe!
I tak siedem razy z negatywu, który miał w sumie dziewięć klatek. Zrobiłbym jeszcze ósmą, ale już miałem trochę dość. Dawno już nie miałem tak dobrej serii. I jak tu nie kochać fotografii? 🙂
W ciemni – odbitkowy zastój. Coś jednak wołam, tu przykładowy skan z Neopana 400 w D76 1+1, ekspozycją zawiadywał niezawodny XA. Widać to choćby w rysunku świateł latarń, czterolistkowa przysłona ma swój charakterystyczny podpis.
Mam nadzieję, że niedługo pokaże skan odbitki, pewnie trochę przykadrowanej.
Skoro w szkole każą przynieść zdjęcie z Warszawy/Mazowsza, to czemu właściwie to ja mam je zrobić? 🙂 A więc spacer, parę ujęć, potem wspólne wołanie filmu, a następnego dnia krótki kurs co-gdzie-jak i gotowe!
I tak właśnie kolejne pokolenie wkręca się w ciemnię 🙂
Skaner więcej zepsuł niż pokazał, odbitka wyszła całkiem całkiem!