Wakacyjne podsumowanie – czego się nadźwigałem niepotrzebnie :)

Przyznam się bez bicia: dłużej zastanawiam się nad wyborem aparatu niż miejsca na wakacje 🙂 Zdjęcie można zrobić wszędzie, ale który aparat wziąć? Które obiektywy? Ile będzie mi się chciało nosić?

Ostatni wyjazd to lekkie podejście. Agfa Isolette jako średniak, Nex jako cyfra, S2 jako mały obrazek z trzema obiektywami: 28, 50 i tu niespodzianka: 135 mm. Nie chciałem targać 85 i byłem ciekaw, jak sprawdzi się stare szkło Yashiki.

135mm to dziś mało popularna ogniskowa. Daaawno temu – praktyczny koniec możliwości ostrzenia przez dalmierz. Optycznie to sonnar, u mnie światło 2.8 i ostrzenie minimalne 1,5 metra. Jak się sprawdziło?

Okazuje się, że po podpięciu do NEX’a (czyli matryca APS, tnie część kadru) 135 jest fajną portretówką. Dzieci nie robią min, bo nie zwracają uwagi na aparat oddalony o kilka metrów. Ostrość po delikatnym przymknięciu świetna, plastyka rozmyć mogła by być bardziej miękka. Zestaw świetnie się sprawdzał też do ptaków, tych żywych i tych metalowych 🙂

Przykładowe zdjęcie:

Ostatecznie jakieś 90% zdjęć zrobiłem Nex’em ze standardowym zoomem. Raz podpiąłem szerszy kąt, 16mm. Isolette użyłem do JEDNEGO zdjęcia (a miałem 5 filmów w zapasie), większość czasu aparat przeleżał w bagażu. Małym obrazkiem przekręciłem ok. 40 klatek, ale co się go nanosiłem w upale to moje 🙂 Może w weekend wywołam filmy, zobaczymy co się udało.

beep! beep! P-Six!

Mało się dzieje na blogu. Zimowy brak światła przygniótł mnie fotograficznie, trudno mi cokolwiek naświetlić. Nie widzę kadrów wokół mnie – i już. Nie ciągnęło mnie też do wywoływania odbitek, miałem poczucie, że wszystkie ważne zdjęcia już mam na odbitkach – choć tak oczywiście nigdy nie jest. Skanera też mi się nie chciało pożyczyć, choć parę ciekawych slajdów czeka na ucyfrowienie przed zaramkowaniem.

Ze swoistego marazmu (po części usprawiedliwionego brakiem czasu) wydobył mnie Pentacon Six. Przypadkiem miałem w domu parę szkieł, ale bez korpusu i zdecydowałem się uzupełnić zestaw o aparat. Odpowiada mi jego prostota i surowa ergonomia, trochę przeszkadza słaba matówka. Zobaczymy, na ile mój bezstatywowy styl sprawdzi się na średnioformatowej lustrzance… Dam znać 🙂

Lustrzanki Contax pod palcem użytkownika

Fotografia analogowa staje się powoli niszą dla zapaleńców. W tej niszy jest półeczka, na której czuję się całkiem dobrze: małoobrazkowe lustrzanki Contax. Pomyślałem, że opiszę kolejne modele z punktu widzenia użytkownika, bo suche informacje o czasach synchronizacji migawki z fleszem można znaleźć na innych stronach internetowych. Tak naprawdę każdy z modeli Contaxa ma w sobie jakąś niespodziankę lub rozwiązanie, które można pokochać bądź znienawidzić – warto je poznać przed zakupem 🙂

Szał możliwości: od góry Aria, RX, 137MA

Historia marki Contax jest pełna zakrętów, wzlotów i upadków, tu wspomnę tylko o jej ostatnim fragmencie. W 1973 markę reaktywowała japońska korporacja Kyocera/Yashica i wspólnie z niemieckim potentatem optycznym Carl Zeiss wypuszczono na rynek w 1974 r. nową lustrzankę: Contax RTS. Aparat odniósł sukces m.in. dzięki zaawansowanemu automatycznemu systemowi pomiaru światła i gamie świetnych obiektywów stałoogniskowych. Tym aparatem po prostu łatwo i szybko robi się zdjęcia 🙂 W projekt zaangażowane było m.in. Porsche Design Studio, a korpus stał się bazą dla szeregu prostszych modeli.

Pierwszy RTS miał jeszcze migawkę poziomą, a jego bardzo ubogą siostrą była Yashica FR. Do RTS są napędy (to aparat z manualnym naciągiem!), wymienne matówki, pokrywy filmu z nadrukiem daty itp., Yashica przyjąć może tylko prosty napęd. Wkrótce pojawiła się Yashica FR I, którą szczerze polecam! Świetny wizjer, ogromna matówka, miękka praca lustra i podgląd głębi ostrości to duże plusy tego taniego aparatu. Minusem jest delikatny mechanizm liczenia klatek, więc model sprawny pod tym względem może być trudno dostępny.

Zaraz potem, w 1979 r., pojawił się pierwszy „tańszy” Contax – model 139 Q. U nas dostępny w sklepach dla górników, co w epoce e-bay’a ma znikome znaczenie 🙂 Miałem go przez kilka lat, świetnie sprawdza się z niewielkimi szkłami – 50, 28, 35, 135, małymi zoomami Yashiki. W tym modelu pojawiła się już metalowa pionowa migawka sterowana elektronicznie („Q”) i bardzo wygodny przycisk uruchamiający pomiar ekspozycji na przedniej ściance. Wokół przycisku jest pierścień służący do blokady pomiaru – rozwiązanie naprawdę wygodne! Naciąg filmu jest łatwy w obsłudze, jedynym mankamentem jest pierścień czasów po lewej stronie górnej ścianki korpusu. To wynika generalnie z filozofii Contax’a, bo koło spustu migawki zwykle jest pierścień korekty ekspozycji. Wizjer ciekawy, z podglądem wartości przesłony i wybranego czasu. Podobna do 139Q jest Yashica FX-D, ale obcięto w niej m.in. podgląd głębi ostrości. Moją 139 wymieniłem kiedyś z niewielką dopłatą na rybie oko Yashica ML 15mm 2.8, z perspektywy czasu bardzo cieszę się z tej transakcji 🙂

Contax 137MA w nowej skórce

Początek lat 80. to dwa kolejne modele Contaxa: 137 MD i 137 MA. 137 MD, wprowadzony na rynek w 1980, był praktycznie pierwszym aparatem ze zintegrowanym napędem przewijania filmu o normalnych gabarytach. Jednak w przypływie inżynierskiej fantazji wyrzucono możliwość manualnego nastawiania czasów otwarcia migawki – był tylko tryb preselekcji przesłony Av, synchronizacji z fleszem X (1/60s, migawka jest płócienna) i B. Poprawiono to dwa lata później w modelu 137 MA, a przy okazji przyspieszono silnik do 3 klatek na sekundę. Dość głośny silnik, trzeba przyznać.

Tak się składa, że wciąż mam jeden egzemplarz i co jakiś czas przestrzeliwuję jego migawkę. Aparat zasilają cztery baterie AA umieszczone poziomo w podstawie, co dobrze wpływa na wyważenie. Spust migawki jest duży, a dookoła niego jest spory włącznik/blokada ekspozycji/sprawdzacz baterii. Po drugiej stronie pryzmatu znajduje się mało wygodny pierścień czasów, nakryty kółkiem do wyboru czułości filmu i korekty ekspozycji. W wizjerze jest klin i kółko z mikrorastrem, informacja o przesłonie oraz drabinka czasów. Warto pamiętać, że oryginalne okleiny w starszych Contaxach są bardzo nietrwałe i brzydko się starzeją. Ich wymiana jest jednak bardzo prosta, więc nie należy się przejmować wyglądem aparatu przy zakupie. Guma pojawiła się dopiero w modelu 159 MM.

Co ciekawe, na bazie modelu 137 zbudowano aparat z AF i zaprezentowano go na targach Photokina w 1992 r. Pomysł jednak został odrzucony przez Carla Zeissa, ponieważ jego realizacja wymagała odchudzenia kluczowych ruchomych elementów w obiektywach. Mogłoby to wpłynąć negatywnie na ich jakość i długotrwałość (plastik zamiast metalu). Pomysł rozpowszechniła później Minolta…

W 1982 r. pojawił się RTS II. Z wyglądu bardzo podobny do poprzednika, ale dużo rzeczy zmieniło się na plus: niemal 97 proc. pokrycia kadru w wizjerze, dodany mechaniczny czas 1/50 na wypadek awarii baterii oraz pomiar TTL flesza. Zmieniła się też filozofia blokady ekspozycji – aparat przechowuje w pamięci liczbę EV, więc przy zmianie przesłony zmienia się też czas – spore ułatwienie 🙂 Spust migawki nie ma „półkliku” do pomiaru światła i od razu zwalnia migawkę – to naprawdę jest „real time”.

Trzy lata później ukazał się 159 MM. MM to spora zmiana w systemie: obiektywy uzyskały lżejszą przesłonę, i fakt ten umożliwił wprowadzenie trybu Program do korpusów. Czym różni się obiektyw MM od starszego, tzw. AE? Najmniejsza wartość przysłony ma zielone cyfry, a z boku tubusu znajduje się mały prztyczek potwierdzający korpusowi, że oto ma do czynienia ze szkłem MM. W praktyce obiektyw MM jest po prostu nowszy 🙂 OK, wróćmy do 159: zgrabny mały korpus, mocarnie powiększany przez grip’a z dwoma spustami migawki. Sercem aparatu jest bardzo szybka migawka: najszybszy czas to 1/4000, a lampa błyskowa synchronizuje się na 1/250. Aparat ma niestety opinię awaryjnego i nie produkowano go długo. Przy okazji pojawiła się ciekawa Yashica FX-103 Program, która, choć z gorszymi parametrami, umożliwia stosowanie obu programów (zwykły i szybki) ze wszystkim obiektywami w systemie; jest też tryb preselekcji przesłony. Późniejsze Yashiki nie były już tak bogato wyposażone.

Yashica FX-103 Program

Rok 1987 to początek produkcji modelu 167 MT. Contax znów postanowił zadziwić świat i wprowadzono automatyczny bracketing. Dość specyficzny, bo w trybie Av krok jest co 0,5 lub 1 EV, zaś w P co 1 lub 1,5 EV. Był to też pierwszy Contax z punktowym pomiarem światła, a także w pełni elektrycznym przewijaniem i zwijaniem filmu. Dźwięk silnika jest dość wysoki, ale nie przeszkadza to zbytnio. Dużo bardziej uciążliwa jest zmiana czasu otwarcia migawki: odpowiada za to suwak obok spustu migawki. To rozwiązanie jest mało ergonomiczne – wyświetlacz jest po drugiej stronie pryzmatu. Wizjer jest OK, ale informacje w nim są oświetlane dzięki okienku w obudowie pryzmatu i czasem słabo je widać. Matówka jest wymienna, to ten sam typ FU, który później użyje Aria i S2.

Aparat zasilają cztery baterie AAA, ale jest też powerpack P5 na baterie AA. Warto go mieć, bo dzięki niemu gwint statywowy wraca na środek (!), a aparat dużo lepiej trzyma się w ręce. Ogólnie rzecz biorąc to ciekawy aparat, daje dużo możliwości, choć warto być świadomym jego udziwnień.

Taa-dam! Rok 1990 przynosi klasyka w postaci RTS III. Profesjonalna lustrzanka z pełną klatką – w wizjerze widać 100% kadru 🙂 Aparat ma po prostu wszystko (oprócz autofocusa), a nawet więcej: podciśnieniowy system dociskania filmu do tylnej ścianki, co ma zapewniać idealnie prostą powierzchnię do naświetlania. Zbudowany jest jak czołg i tyle też waży: niemal 1,2 kg! To dlatego nigdy nie chciałem go mieć, tę masę naprawdę czuć w ręce! Fanom błyskania fleszem może przypaść do gustu równie unikalna funkcja niezależnego punktowego pomiaru światła błyskowego, którą później wprowadzono chyba tylko w Leice R8. Przed zakupem warto w wizjerze sprawdzić stan wyświetlacza, ponieważ ma on tendencję do tracenia z wiekiem czytelności.

Dwa lata później istny szał nowości: pojawiły się ST i dwa S2. O ST krótko: to aparat pomiędzy 167, a RTS III, bardzo solidnie zrobiony, choć z wodotrysków są tylko: podświetlane kontrolki, ceramiczna płytka dociskająca film i zasłonka wizjera. Trochę więcej napiszę o S2, nazwanym tak dla uczczenia 60-lecia powstania pionierskiej lustrzanki – dawnego Contaxa S.

Contax S2

Aparat wydaje się być stworzony dla miłośników fotografii tradycyjnej: czarno-białej i bez rozpraszających uwagę bajerów sprzętowych. Korpus wyprodukowano z tytanu, ale niestety bez wyprofilowanego gripu pomagającego pewnie trzymać aparat. Lustrzanka jest całkowicie mechaniczna, a bateria służy jedynie do zasilania światłomierza – tu wszystko ustawia się ręcznie. Warto zauważyć nietypowe w Contaksie umieszczenie pokrętła czasów migawki: obok spustu, który wyposażono też w gwint do mechanicznego wężyka. Sam spust okolony jest pierścieniem blokady, który zastępuje włącznik/wyłącznik. Wizjer jest jasny i czytelny, z szeregiem czasów po prawej. Ten, który miga, to czas sugerowany przez światłomierz; świecący się na stałe (przez 16 sekund po dotknięciu spustu) to czas ustawiony. I już, brakuje niestety informacji o przesłonie. Migawka jest bardzo szybka jak na aparat mechaniczny, ma charakterystyczny, głośny trzask. A kiedy uruchomi się samowyzwalacz, lustro idzie do góry, by zmniejszyć drgania – sprytne 🙂

Czym różnią się S2 i S2b? S2 jest w kolorze naturalnego tytanu i ma wyłącznie punktowy pomiar światła. To się naprawdę sprawdza w fotografii czarno-białej! S2b jest ciemnoszary i zastosowano w nim tradycyjny pomiar centralnie-ważony. Bez sekundy zawahania polecam wersję S2! Istnieją też tańsze odpowiedniki – Yashica FX-3/FX-7/FX 3-2000: dużo mniej solidnie wykonane, ale z zachowaniem podobnej idei przewodniej.

Contax RX

Znów minęły dwa lata i w 1994 r. Contax zaprezentował model RX. Podobny gabarytowo do ST, ale znów wprowadzono nietuzinkowe rozwiązanie: elektroniczny dalmierz. Aparat ma wbudowany czujnik AF: podpowiada, jak podostrzyć obiektyw, lub jaką uzyskamy głębię ostrości. Służy do tego prosta drabinka pod wizjerem. Przyznam, że czujnik nie działa jak błyskawica i jego praktyczne zastosowanie jest ograniczone – o ile mamy dobry wzrok! Można ów bajer ustawić jako opcję uruchamianą na pokrętle wyboru trybu pracy, a zatem można też ją szybko wyłączyć i cieszyć się bardzo ergonomicznym korpusem. RX ma ponadto opinię najcichszego z Contaxów, co dla niektórych może mieć znaczenie. Znakomicie leży w ręce z większymi szkłami – jaśniejszymi stałkami lub zoomami. Aparat ma też domyślnie tylną ściankę, która naświetla datę w odstępach między klatkami – można wyłączyć 🙂 Jest też korekcja dioptrii i zasłonka wizjera. Dla porządku zaznaczę, że kilka lat później pojawił się też model RX II, który pozbawiono po prostu czujnika AF.

Niesamowite są te dwuletnie odstępy… 1996 to rok prawdziwej bestii: AX. Inżynierzy zmierzyli się z zadaniem z pozoru niewykonalnym: wprowadzić autofocus do systemu szkieł, których twórcy wątpili w jakość działania autofocusa… Wymyślono zatem klasyczne „Mohamed do góry”: zbudowano aparat, który nie porusza soczewkami obiektywu, ale całym torem optycznym wewnątrz aparatu. Czyli rusza się komora filmu i pryzmat! Korpus jest wyraźnie grubszy niż zazwyczaj i cięższy, choć wciąż waży nieco mniej niż RTS III. Przyznam, że nie używałem tego modelu, ale AF sprawdza się zaskakująco dobrze, niemal na poziomie ówczesnych topowych modeli konkurencji. A to, co jest niespodziewanym bonusem, to makro: każdy obiektyw można przecież ostrzyć ręcznie, a korpus dorzuca 10mm odległości od filmu – to jakby mieć zawsze pierścień pośredni pod ręką.

Contax Aria

Czas na ostatnią lustrzankę w systemie Contax/Yashica: model Aria. Nie ukrywam, że kiedy pojawił się w roku 1998, bardzo bardzo zapragnąłem ją mieć. Tym razem Contax poszedł w stronę odchudzania rozmiarów i wagi aparatu, a jedyną nowością jest matrycowy pomiar światła jako dodatek do pomiaru centralnie-ważonego i punktowego. Aparat mierzy wtedy światło w centrum i narożnikach, a w wizjerze można podejrzeć różnicę wobec centralnie-ważonego – i niemal nigdy nie wynosi ona więcej niż ⅓ EV. Zawracanie głowy 🙂

Informacje w wizjerze znajdują się po prawej stronie i nie są tak dobrze widoczne jak np. w RX. Pomiary przełącza się bardzo małym pokrętłem obok wizjera; w starszych modelach rozwiązano to jednak lepiej. Poza tym aparat świetnie leży w rękach, ma bardzo przyjemny dźwięk migawki i lustra. Zdarzają się modele, w których dochodzi do „zwisów” elektroniki: w obawie przed przepięciem system zamraża aparat, co trzeba rozwiązać wyjmując na minutę baterię. Klatka filmu jest wtedy stracona… Aparat sprzedawano często w zestawie z nowym, lekkim zoomem 28-70, ale obiektywy to już zupełnie inna historia, którą być może opiszę.

OK, wydaje mi się, że opisałem wszystkie najważniejsze kwestie. Pominąłem różne warianty laboratoryjne i medyczne, a także szeroką gamę akcesoriów. Contax niestety nie przetrwał nadejścia ery aparatów cyfrowych, choć na bazie pierwszego modelu ze zwyczajnym autofocusem N1 wyprodukował pierwszą lustrzankę z pełnoklatkową matrycą – model ND. Rodzina N była jednak bardzo droga, nie przetrwała też długo znakomita lustrzanka średnioformatowa 645. Po dwóch modelach zamknięto też linię aparatów dalmierzowych G, a w 2005 ogłoszono koniec Contaxa… C’est la vie…

PS: wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa, nie zgadzam się na ich używanie w celach komercyjnych.

*** [pół perfekcyjnej klatki]

Ostatnio napisałem dłuższy tekst, który zamieszczę jak tylko zrobię do niego kilka zdjęć. Przy okazji postanowiłem oddać do serwisu jeden z moich aparatów, w którym przestała odpalać migawka. Serwisant tradycyjnie zamiast wycenić naprawę po prostu ją zrobił, ale za to trochę spuścił z ceny – na szczęście akceptowalnej – naprawy.

Aparat wziąłem na wyjazd. Cieszyłem się, że znów słychać jego cichą migawkę i zrobiłem nim jeden film. Akurat nadeszło mnie, by pokazać komuś jak działa migawka (coraz rzadszy widok) i przy okazji zobaczyłem, że migawka owszem pięknie działa, ale któryś z elementów lustra nie chowa się jak trzeba. Czeka mnie wywołanie filmu, na którym mam połowę klatek dobrych – dolną połowę…

Na wszelki wypadek wziąłem zapasowy korpus. Siedzi w nim od chyba roku slajd, na szczęście zostało może 5 klatek. Ale tu z kolei spust migawki działa kiedy chce, jakby w środku pstryczek-elektryczek zapatrzył się na dawno nie widziany śnieg… Może się rozrusza, a może nie…

Aparatu, którym od dawna robię zdjęcia, akurat nie zabrałem. Wnioski każdy wyciągnie sam. I wyobrazi w głowie perfekcyjne zimowe pół klatki, naprawdę się do niej przyłożyłem 🙂

PS: film wywołałem. Okazało się, że aparat naświetlił prawidłowo pierwsze 10 klatek, a wszystkie następne zupełnie nie. A zatem jeszcze inaczej 🙂

Oświetlenie w ciemni a diody

W ciemni powinno być jasno! To niby sprzeczność, ale dłuższa praca w słabym świetle nie sprzyja dobrym wynikom. Przez kilka(naście?) lat miałem okazję sprawdzić parę rozwiązań, zatem po kolei.

Klasyczna czerwona żarówka

Od tego zaczynałem. Widać ją na niemal każdym filmie, gdzie akcja dzieje się w ciemni. Coś widać, ale wciąż można się potknąć o taboret. 15W opakowane w gęstą czerwień to rozwiązanie bezpieczne dla chyba wszystkich papierów-czarno białych, choć wg czarno-biale.pl należy być czujnym z Ilfordami. Unikam takiego oświetlenia jak ognia, szybko męczy oczy. Po włączeniu zwykłego oświetlenia wzrok przeżywa szok, a powrót do czerwieni przypomina skok do kopca kreta.

Żarówka oliwkowa (zielono/żółta)

Niby te same 15W, ale różnica kolosalna. Fizyka percepcji koloru się kłania! Wszystko byłoby pięknie, ale zauważyłem że niektóre papiery jednak się zadymiają w tym świetle – albo od mojego egzemplarza żarówki. Dopóki trzymałem się Ilforda Multigrade IV nie było problemu, gorzej przy Agfie MCP. A może to mikro-odpryski farby, przez które sączyło się białe światło? Musiałem wrócić do czerwonej bańki, a z nią było mi tak źle, że szukałem dalej…

Diody

Mamy XXI wiek, technika poszła do przodu. Ciekawym pomysłem są diody, które mogą świecić w wąskim zakresie fal świetlnych – a zatem poza czułością papieru fotograficznego. Można świetną lampę zrobić samemu posiłkując się projektem „Elektroniki Praktycznej”, można zamówić u polskiego producenta MIRA (profesjonalnie, ale i drogo), można coś samemu spróbować.
Teoretycznie powinny wystarczyć diody czerwone (długość fali 620 nm), choć pewność dałyby „głęboko czerwone/deep red” (660 nm). Jeśli ktoś – jak ja – nie czuje się najpewniej z lutownicą i schematami, może poradzić sobie wykorzystując szeroko dostępne taśmy LED. Sprzedaje się je na metry w znośnych cenach, niestety nie w wersji „deep red”. Postanowiłem wypróbować jak to działa.

Taśma LED w praktyce

Zastanawiałem się, czy zamówić diody wyłącznie w kolorze czerwonym, czy też może wersję RGB, która potrafi świecić różnymi barwami. Może zatem nie trzeba świecić tylko na czerwono, ale np. na żółto lub zielono? Taka taśma może też świecić białym światłem – i to zdecydowało, kupiłem metr taśmy 150 w wodoszczelnej powłoce silikonowej. Im wyższa liczba, tym więcej diod i taśma jaśniej świeci. Do kompletu zamówiłem zasilacz impulsowy oraz kontroler z pilotem (tak! pilot w ciemni!) pracującym w podczerwieni. Całość kosztowała 60 zł. Zestaw zbudowany tanio, nie chciałem ewentualnie stracić zbyt wiele – sieć nie daje jednoznacznych rozstrzygnięć czy taśmy LED to dobry pomysł do ciemni…

Montaż  jest prosty, choć taśmę trzeba złączyć z kontrolerem lutami. Taśma ma pod spodem taśmę klejącą, więc bardzo łatwo można ją przyczepić do ściany, jest też dość elastyczna. Po włączeniu ciemnię zalało światło 🙂 Biel jest bardzo zimna, więc właściwie z niej nie korzystam – dużo bardziej wolę „ciepło” tradycyjnej żarówki przy ocenie powiększeń. Jeden pstryk – i jest czerwono! Znów fala światła, które… zadymia. Jest go za wiele! Na szczęście dzięki pilotowi można w kilkunastu krokach radykalnie zmniejszyć jasność diód, co wystarcza do komfortowej pracy. Na minimalnym poziomie jasności nie zauważyłem zaświetlenia po 8 minutach ekspozycji metr od diód – do kuwet mam 1,5 metra, do powiększalnika 2 metry – i wciąż jest na tyle jasno, że mogę łatwo czytać drukowany tekst czy wprowadzać korekcje na głowicy powiększalnika. Zielony kolor niestety błyskawicznie zaświetla papier, żółty zapewne zrobi to samo – nie sprawdziłem tego jeszcze, podobnie jak pracy diód z kapryśnymi Ilfordami.

Czy warto było zaryzykować? Bez dwóch zdań – tak! Polecam to rozwiązanie każdemu, komu ciemno dokucza i kto nie chce wydać majątku na doposażenie ciemni. Na zdjęciu obok – taśma już przyklejona pod ciemniowym sufitem, włączone dodatkowo dwie lampy z żarówkami 60W.

Yashica 35 Electro

Po pierwsze to kawałek metalu, aparat waży swoje. Ta masa jest bardzo elegancka i mógłbym ją postawić na półce, ale nie mam takiej półki. Trzymam ją w etui, a to zaś w plecaku. Zdjęcia przedstawiają mój egzemplarz. To, co ma srebrny kolor to metal – nie plastik!

Ale miałem pisać o robieniu zdjęć! To aparat celownikowy, tzn. patrzy się w okienko którego koniec znajduje się gdzie indziej niż obiektyw. Plusem jest to, że cały czas widać kadr oraz nie ma lustra, które hałasuje. W efekcie ma się poczucie bycia niesłyszalnym przez otoczenie (wrażenie…) co przekłada się na odwagę. Przyznaję, często nie robiłem zdjęcia na ulicy lękając się o reakcje fotografowanej osoby itd. Z tym aparatem ten lęk znika. Może to dzięki świadomości, że paru niezłych gości robiło tak zdjęcia podobnym aparatem?
Aparat jest wygodny w użyciu, choć sam ustawia się jedynie czas. Samemu trzeba pokręcić pierścieniem ostrości oraz przesłony. To ustawiona przesłona decyduje o czasie otwarcia migawki. Ma to swoje plusy, niestety nie można ustawić obu tych wartości oddzielnie. W efekcie korekcję ekspozycji (o ile się używa slajdów) można nanosić jedynie zmieniając ustawienie czułości filmu, co nie jest zbyt łatwe w rękawiczkach. Kręcąc ostatnim pierścieniem można ustawić pracę migawki na B, Auto (czyli opisany wyżej dobór czasu do przesłony) oraz flesz, czyli 1/30 – dla synchronizacji ze starymi fleszami, podobno można pracować na wszystkich czasach z fleszem – muszę to sprawdzić. Warto wspomnieć o zupełnie nieprzydatnym ozdobniku w postaci symboli słoneczka, chmurki oraz okna na pierścieniu przesłon. Małe, ale cieszy.
Inną ciekawostką jest sposób, w jaki aparat komunikuje się z użytkownikiem. Na dolnym zdjęciu widać pośrodku korpusu dwie lampki: SLOW i OVER. Dublują one strzałki z wizjera (nie mam zdjęcia). Żółta informuje, że czas wynosi 1/30 lub mniej i warto pokręcić pierścieniem przesłony by wpuścić więcej światła – kierunek pokrywa się z żółtą strzałką na pierścieniu koło 16. Można zrobić zdjęcie, ale będzie poruszone. Zapalenie się czerwonej to znak, że przekroczyliśmy 1/500 i zdjęcie będzie prześwietlone. Analogiczna strzałka znajduje się przy 1.7. To logiczne rozwiązanie, choć mało precyzyjne. Co ciekawe, wpierw światłomierz sprawdza czy nie zapalić czerwonej, a wciskając głębiej spust czy żółtej! Dopiero dość głębokie naduszenie spustu wyzwala migawkę.
Zdjęcia robi obiektyw (co wbrew pozorom nie jest takie oczywiste). W Yashice jest to niewymienny Yashinon 45m 1:1.7. Te cyferki mówią, że to jasna, standardowa bestia! Nie bawiłem się w porównania ze standardem Zeissa (szkoda mi filmu), efekty są bardzo dobre. Widać to na obrazie rzuconym ścianie, nie w paruset pikselach 🙂 Można wkręcić filtr o średnicy 55mm, osłonę przeciwsłoneczną już niekoniecznie – wchodzi w okienko celownika.
Niedawno samodzielnie przeczyściłem dalmierz, obraz w nim jest znacznie wyraźniejszy! Teraz jeszcze przede mną wymiana kondensatora, bo aparat źle pracuje na czasach dłuższych niż 1/30… Wszystko przez listę dyskusyjną pl.rec.foto, gdzie naprawa Yashiki była ostatnio tematem dyskusji.
Ponieważ oryginalne baterie o napięciu 5.6V nie są już produkowane, trzeba używać zamienników. W moim aparacie siedzi jedna bateria 123 i jedna CR 1/3N, obie o napięciu 3V. Plusy skierowane są ku dołowi aparatu!

Czy mogąc na bezludną wyspę wziąć tylko jeden aparat wziąłbym akurat ten? Nie, ograniczona kontrola ekspozycji oraz szacunek dla 85mm każe mi wybrać lustrzankę. Ale do włóczenia się po ulicy jest w sam raz.

PS: Tekst napisałem parę lat temu, ale przepadł… Znalazłem, wkleiłem. W międzyczasie aparat przepadł u niefrasobliwego ex-kolegi. Szkoda, bo to aparat z duszą, choć dość specyficzny w obsłudze.

Światłomierze przedwczoraj, wczoraj i dziś

Odkąd wpadł mi w ręce światłomierz optyczny Bewi (o którym szerzej pisałem tu) zastanawiam się, ile techniki i technologii jest naprawdę niezbędne do zrobienia zwykłego zdjęcia. Nie mam na myśli złożonych ujęć wykorzystujących dodatkowe źródła światła ani ekstremalnych sytuacji jak taniec świetlików na łące, ale „zwykłe” zdjęcia robione na przysłowiowym spacerze z psem.
Ustawienie kombinacji czas/przysłona nie jest przecież jak lot na Księżyc – choć podejrzewam, że współczesne Sekoniki napędzane są silniejszymi procesorami niż te na Apollo 11 🙂 Wyjąłem zatem z szuflady parę różnych urządzeń, każde próbuje coś podpowiedzieć.

Najmniejsze to „Tabela naświetlań”. Ma postać niewielkiego kółka o średnicy ok. 8 cm, które waży parę gram. Składa się z dwóch części plastiku: nieruchomej, pełnej rozmaitych wskazówek (dobrze widocznej na poniższym zdjęciu z lewej strony) oraz przezroczystej ze skalą (po prawej).

Na początku warto przeczytać instrukcję na odwrocie – jest po polsku – by zrozumieć co, jak i w jakiej kolejności. Ogólnie polega to na kilkukrotnym kręceniu kółkiem by odnaleźć warunki ekspozycji:
1. Najpierw znajdujemy w okienku „Początek” czułość naszego filmu w DIN (kończy się na odpowiedniku ISO 200, sam dopisałem sobie „400”).
2. Teraz w tabelce „Pora dnia” szukamy miesiąca i pory dnia – to pierwsza z korekt, bo np. grudzień rano lub po południu to 5 stopni różnicy – każdy stopień to litera po prawej stronie. 5. stopień to literka E, więc odpowiadające tej literce wcięcie na przezroczystym krążku łapiemy palcem i w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara dociągamy do brzegu oznaczonego słowem „Opór”.
3. Później „Przedmiot zdjęcia” – znów szereg korekt, od „Krajobrazu śnieżnego” po „Pokój jasny” – w sumie 9 stopni korekcji.
4. Kolejna zmienna to „Pogoda” – dalsze 4 stopnie korekcji.
Efekt odczytujemy w okienku na dole kółka: na górze jest czas, na dole przysłona. Gotowe!
Skuteczność? Na dworze, w zwyczajnych warunkach oświetleniowych, efekt jest całkiem całkiem dokładny. To jednak praktycznie nieprzydatne urządzenie w pomieszczeniach, choć jest przelicznik dla flesza na proszek błyskowy i dla lamp nitraphot (ma ktoś pod ręką? 🙂

Teraz czas na coś z baterią w środku.

Po lewej średniozaawansowany Sekonic L-358, po prawej Lunasix 3. Każdy wymaga baterii, każdy ma swoje plusy i minusy. Sekonic jest wyraźnie dłuższy i nieco węższy, ale Lunasix lepiej mieści się w kieszeni (bez nakładki). W obu można zmierzyć światło odbite, ale i padające. W Lunasixie to trochę prostsze, wystarczy zakryć okno czujnika (górna ścianka) kopułką. Sekonic wymaga zmiany nasadki, ale jego kopułka jest większa, można też ją częściowo schować ograniczając kierunek, z którego pada na nią światło. Do obu można też doczepić przystawki mierzące światło bardziej punktowo – testowałem to tylko z Lunsasixem. Trzeba jeszcze tylko ustawić czułość filmu i możemy zaczynać. Uff.
Sam pomiar w Sekonicu jest prosty – naciska się guzik z prawej strony i odczytuje wynik. Światłomierz pozwala wybrać, czy mierzymy w trybie przesłony, czasu lub EV – i do tego dobiera parametry. Kręcąc kółkiem możemy przesuwać parę czas-przesłona. To są podstawy. Można zrobić kilka pomiarów i wybrać średnią, mierzyć odchylenia od danego pomiaru, sprawdzać udział światła błyskowego w zastanym, odpalać zdalnie flesze (z dodatkowym modułem) itp. Nie wchodzę w szczegóły, bo inne porównywane tu światłomierze nie mają tych opcji.
Lunasix działa trochę inaczej, są dwa tryby pracy zależne od jasności motywu. Do pewnego poziomu (12 EV?) przełącznik po prawej stronie wciska się górną częścią, ale jak jasność przekracza skalę trzeba wcisnąć jego dolną część. Na powyższym zdjęciu wskazówka zatrzymała się ok. 10, kręcimy więc dużą tarczą by mały trójkącik też wskazywał 10 i odczytujemy naszą parę czas-przesłona. Długo się pisze, krótko się robi 🙂 Gotowe.

OK, czas na konkret. W słoneczne marcowe popołudnie zrobiłem test: zmierzyłem warunki oświetleniowe oświetlonego słońcem domu. Zacząłem od tabeli naświetlań, potem Bewi, Lunasix i Sekonic. Założyłem, że mamy film o czułości 100, a przesłona to f8. Wyniki pomiarów i efekt znajduje się na zdjęciu poniżej:

Różnica pomiarów wyniosła dwie działki. Tak naprawdę, dla negatywu nie jest to dramat. Przypuszczam, że z tak naświetlonych klatek bez problemu uzyskamy odbitkę, na której można będzie oddać niemal wszystkie niuanse. O ile oczywiście nie utleni się wywoływacz – jak mi ostatnio – ale to już zupełnie inna historia…

Yashica 124G

Aparat jaki jest, każdy widzi. Od razu rzuca się w oczy, że to nie jest maszyna, jaką widzimy zwykle u fotografujących. Po pierwsze ma dwa obiektywy: jeden nad drugim. Patrzy się przez kominek na samej górze, a co więcej patrzy się z góry. Używa się filmu typu 120, czyli takiego o szerokości 56 mm, a rezultatem są kwadratowe zdjęcia. Przejdźmy do szczegółów.

Dwa obiektywy

Wadą typowych lustrzanek jednoobiektywowych jest lustro znajdujące się między filmem a obiektywem. Dzięki niemu możemy zobaczyć dokładnie to, co zobaczy klatka filmu, ale musi się ono podnieść przed zrobieniem zdjęcia. W tym typie aparatów jest inaczej. Górny obiektyw służy wyłącznie do patrzenia, dolny tylko do naświetlania klatki. Cały czas widać, co się dzieje. Nic nie lata, nie ma żadnego hałasu prócz otwierającej się migawki. Minusem tego rozwiązania jest niewielka paralaksa, czyli przesunięcie się obrazu widzianego przeze mnie względem rejestrowanego. Ale zwykle nie stanowi to problemu, a w niektórych aparatach jest ona sprzętowo eliminowana.

Inną ciekawostką jest migawka centralna. Pozwala robić zdjęcia w zakresie czasów 1 – 1/500 sekundy i z dowolnym czasem można używać flesza. Obiektyw ma ogniskową 80mm czyli ma zakres widzenia odpowiadający standardowi dla małego obrazka – 50mm. Minimalna odległość to 1 metr, to za mało jeśli chce się zrobić ciasny portret.

Kominek

Tak się nazywa te parę blaszek, które można złożyć lub rozłożyć na górze aparatu. Na zdjęciu są rozłożone (pokrywa kominka ma Y w kółeczku). Przezeń patrzy się na matówkę, na której powstaje obraz rzucony przez górny obiektyw via lustro.

To jedna z najfajniejszych rzeczy w tym aparacie (oraz innych używających szerokiego filmu i kominka): oglądanie kadru wielkości 6×6 cm. To bardzo ułatwia zrobienie zdjęcia, a dodatkowo zachęca do eksperymentów z ułożeniem aparatu. Gorzej, gdy chcę zrobić zdjęcie z wysokości twarzy, ale zdarza to się rzadko. Niby jest tzw. celownik sportowy, czyli celownik oparty na dwóch otworach, małym przy oku i dużym z przodu aparatu (ta pokrywka z Y w kółku się składa), lecz nie jest wygodne. Ułatwieniem w nastawianiu ostrości jest małe szkło powiększające (nie widać go na zdjęciu), które chowa się w pokrywie kominka. Bardzo łatwo czyści się z kurzu matówkę, składającą się z soczewki Fresnela oraz drugiej z kółkiem z mikrorastrem.

Film 120

Czyli szeroki format. Film ma szerokość 56mm i nawinięty jest na szpulę. Na drugą się go nawija w aparacie, po zrobieniu zdjęć oddaję się tą drugą a zachowuje pierwszą (to naprawdę nie jest istotne 🙂 Więcej z tym zamieszania niż z normalną kasetką małoobrazkową, ale za to klatka jest znacznie większa.

I ona jest kluczem do całej zabawy. Zdjęcia zrobione tym aparatem, choć jest on bardzo prostą i wiekową konstrukcją, nadają się bardziej do powiększeń niż robione czymkolwiek na małym filmie. Po prostu większa klatka to więcej zarejestrowanych informacji. Ostatnio zrobiłem slajdy i co się na nie spojrzę, czuję słodycz w sercu. Piękne żywe kolory w kwadracie!

Efekty?

Oto zdjęcie zrobione na drobnoziarnistym negatywie Fuji Reala 100:

i kadr ze skanu, bez korekcji i podostrzania:

To chyba nie wymaga komentarza 🙂

Wrażenia

Zdjęcia robi się inaczej. Poczynając od zupełnie innego trzymania aparatu (ręce tworzą kołyskę, w której aparat siedzi, kciuki na małych pokrętłach czasu i przesłony między obiektywami), przez zwolnione tempo robienia zdjęć (aparat ma światłomierz, ale mu nie wierzę i zawsze mierzę światło światłomierzem zewnętrznym), a kończąc na trzykrotnie mniejszej ilości klatek, która skłania do większej refleksji przed wykonaniem zdjęcia. Koszty są podobne do obróbki całego filmu małoobrazkowego, frajda większa!

Minusem jest niewielki margines zmian optyki. Można dodać osłonę przeciwsłoneczną (rzecz obowiązkowa!), filtry (na dość specyficznym mocowaniu Bay I; jeden nawet jest na zdjęciu aparatu), nasadkę poszerzającą lub zwężającą kąt widzenia (ponoć bardzo pogarszają obraz). Aparat swoje waży – około kilograma. Ale ileż z tego kilograma wynika! Trudno też niedocenić urody czarnego futerału wykładanego czerwonym pluszem! Dla estetów polecam wersję 124, która bogato zdobiona jest chromem.

Post scriptum

Napisałem ten tekst parę lat temu, poprawiłem parę literówek. Dalej lubię TLR-y, jak z angielska nazywa się lustrzanki dwuobiektywowe, ale przesiadłem się na Rolleiflexa T – ciut lepsza optyka, parę zmian w ergonomii, zabawa podobna.

Olympus XA

 

To bardzo ciekawy aparat. Kupiłem go gdy rozglądałem się za jakimś szkłem 35mm. To uniwersalna ogniskowa, lecz nigdy nie miałem okazji się o tym przekonać. Jednocześnie brakowało mi poręcznego aparatu do noszenia na co dzień, lustrzanka z dwoma szkłami była czasem zbyt ciężka.
O historii tego aparatu i różnych ciekawostkach możesz przeczytać na innych stronach, skupię się na wrażeniach użytkownika. Po pierwsze wielkość – to bardzo mały aparat, wielkości paczki papierosów (nie mam dla porównania żadnej :). Na zdjęciu jest większy niż w rzeczywistości! W konsekwencji czasem trudno jest go dobrze złapać, a trzeba samemu nastawić ostrość (mały lecz sprawny dalmierz) lub przestawić przesłonę. Z pierwszego filmu niewiele zdjęć miałem ostrych, musiałem się nauczyć go trzymać poprawnie – mimo bardzo delikatnie pracującego spustu migawki!
Wspomniałem o możliwości nastawienia przesłony i ostrości. To najważniejsze zalety XA. W wizjerze strzałka pokazuje szacowany przez aparat czas (dokładnie ustawiany jest podczas naświetlania klatki) i dzięki temu mamy pełną kontrolę nad ekspozycją. Można pomóc sobie przestawiając czułość filmu lub niedoświetlić o 1.5 EV przestawiając przełącznik na spodzie. Mało który współczesny kompakt daje takie możliwości. Pomiar światła jest w miarę dokładny, przewinąłem przez niego niejeden slajd i rzadko kiedy aparat się mylił.

Tak naprawdę wszystko powyższe jest mało istotne. Ten aparat uwalnia z ciężaru lustrzanki. Nosiłem go w kieszeni, wyciągając w dowolnym momencie i robiąc zdjęcie. Jechałem rowerem i robiłem zdjęcie. Znam takich, co jechali samochodem 100 km/h i robili zdjęcie. Nieważne czy kadr jest prosty, a ostrość w punkt. Ważniejsze było nieskrępowane robienie zdjęć: XA nie rzuca się w oczy, jest cichy i intuicyjny w obsłudze. Mały wyzwoliciel 🙂 I choć dziś jego rolę przejęła cyfrowa małpka, to wciąż go używam gdy potrzebuję czegoś naprawdę małego by naświetlić slajdy.

OK, koniec ze słowami, czas na kilka przykładów zeskanowanych, nieobrabianych slajdów:

Aparat zawsze gotowy…
Charakterystyczna winieta czterolistkowej przesłony…
Pomiar światła w trudnych warunkach…