Pentacon Six

Pentacon Six – jak działa? I coś o obiektywach do niego.

Czasem jest tak, że na jakiś aparat trafia się przypadkiem. Komuś spodobają się białe lufy Canonów podczas telewizyjnej transmisji meczu – kupi sobie Canona. Inny zobaczy reklamę Nikona w National Geographic i zechce robić zdjęcia jak Steve McCurry – kupi Nikona. Ja trafiłem na Pentacona Six jeszcze inaczej: wpadł mi w ręce worek szkieł aus Jena i nie miałem ich do czego przypiąć. Pożyczyłem więc od kolegi korpus, zrobiłem film-dwa – spodobało mi się. I spodobało mi się co innego, niż zwykle się podoba 🙂

Why so Six?

Najczęściej ludzie kupują Sixa dla obiektywu Sonnar 180mm/2.8. To bardzo solidny kawał szkła i metalu, z którego jak bańki mydlane wylatują fotki o magicznym bokehu. Coś w tym jest, ale mi akurat bardziej spodobał się Biotar 120mm/2.8. Znacznie poręczniejszy i lżejszy, nie straszy fotografowanych ogromną soczewką i gigantyczną osłoną przeciwsłoneczną. I by zrobić zdjęcie nie trzeba iść na drugi koniec pokoju! Ale wróćmy do Sixa. To prosty aparat średnioformatowy, na bogato wykończony chromem. Mi takie wzornictwo bardzo się podoba! Do tego obsługa jest banalnie prosta: po lewej stronie pokrętło czasów B/1-1000, z mini pokrętłem-ściągą jaki typ filmu jest w środku. Po prawej – ogromniasta korbka naciągu migawki i przewijania filmu*; na niej znow mini pokrętło-ściąga z czułością filmu. Tuż pod nią, ale już na przedniej ściance – spust migawki z pierścieniem blokady. Niżej samowyzwalacz i gniazdo wyzwalania fleszy typu PC. Wokół obiektywu pokrętło mocujące tenże obiektyw. Na górze – kominek lub wizjer. I to właściwie wszystko. Zapomniałbym o gnieździe statywowym – jest.

*Mój Six ma dodatkowo pokrętło na dole – służy do przewijania filmu, bo dla zwiększenia niezawodności aparatu rozłączono naciąg migawki i przewijanie. Podobno Sixy lubiły nakładać klatki jeśli film był źle założony lub złym ruchem się je naciągało – ja nie znam tego kłopotu; na tylnej ściance mam za to gustowne czerwone okienko podglądu filmu.

Jak widać z opisu, aparat nie ma wymiennej kasety z filmem jak nie przymierzając Hasselblad 501 czy Kiev 88. Dla mnie – kolejny plus, bo zakładanie negatywu jest naprawdę banalnie łatwe. Migawka jest płócienna, stąd pewnie czas synchronizacji 1/30. Przesłonę nastawia się na obiektywach. Nie ma żadnych magicznych sztuczek, tajemniczych sekwencji itp. Ergonomia jest dobra, aparat dobrze leży w dłoniach. Pojawiły się na rynku gripy drukowane w 3D, ale nie miałem kontaktu. Zapomniałbym jeszcze o oczkach do mocowania paska – akurat nie używam.

Mam oko na Maroko

Aparat jest lustrzanką, lustro przy zdjęciu robi miłe „klap” i unosi się do naciągnięcia migawki. Patrzymy na nie z góry, więc w podstawowym kominku obraz jest obrócony wokół pionowej osi. Kominek jest zrobiony z misternie żłobionego aluminium i moim skromnym zdaniem jest za niski. Obraz w nim za łatwo traci kontrast i pojawiają się refleksy, pomaga na to dopiero przybliżenie twarzy i korzystanie z lupki. Dla gadżeciarzy są też klapka i krzywka celownika sportowego. U mnie matówka ma klin optyczny i mikrorastry, więc nastawienie ostrości jest szybkie i dokładne. W słoneczny dzień chętniej korzystam z pryzmatu, który można błyskawicznie podmienić. Aparat zyskuje wtedy na powadze przynajmniej 5 cm wysokości i dużo większe logo Pentacona pyszni się na przedzie – wieża Ernemann 🙂 Noszę okulary, więc trudniej mi zobaczyć cały kadr – bez szkieł byłoby to możliwe od razu. Pryzmat niestety zjada ok. działkę światła.

Można też zamontować pryzmat z niezależnym pomiarem światła, ale gubi on gdzieś w sobie jeszcze kolejną działkę, a i korzystanie z niego jest było dla mnie trudniejsze niż zwykłym, ręcznym światłomierzem. Ale podobno mierzy on dobrze i można pracować w trybie przysłony roboczej lub przymkniętej. Jest też trochę większy i cięższy od zwykłego pryzmatu. Dla gadżeciarzy: ma wbudowaną zasłonkę w paski, dzięki której pomiar światła nie jest zakłócony gdy aparat nie jest przy naszym oku. Wynik pomiaru – zwykłą strzałkę wędrującą w górę lub w dół – można podglądać zarówno patrząc w wizjer jak i na górę pryzmatu. Są oczywiście regulacje czułości filmu.

Wybieram zawodnika nr 3

Na deser zostawiłem najlepsze rozwiązanie – wizjer z lupą! Ma ona płynną korekcję dioptrii w zakresie +1/-3, wypustkę na oczodół i jest to po prostu najlepsze akcesorium do patrzenia przez Sixa na świat. Tu jasność nigdzie nie ginie 🙂

Szkła albo opowieści kulturysty

Mnie wybierz, mnie!

Pentacony Six produkowano przez ok 40 lat, zaczynając od lat 50 XX wieku. Przez ten czas aparat zmieniał się niewiele, ale obiektywy już tak. Wspomniana „180” miała cztery wersje, różniące się wykończeniem, minimalną odległością ostrzenia, powłokami… Nie jestem ekspertem w tym temacie, generalnie starsze wersje to tzw. „zebry”: obiektywy mają metalowe srebrno-czarne pierścienie ostrości i przysłon; w nowszych elementy te są pokryte gumą. Nowsze mają lepiej pracować pod światło ze względu na lepsze powłoki. Sam miałem nowszą i starszą „180”, zostawiłem sobie starszą.

Stara „18” wygląda tak

Wspomniałem wcześniej, że na korpusie jest sporo chromu. Inżynierowie z NRD projektując szkła do Pentacona pomagali kolegom z hut stali i szkła wyrabiać wyśrubowane normy. Tu nie ma cięcia po kosztach. Obiektyw będzie ważył trzy tony? Niech waży! Trochę przesadzam, ale tylko trochę. By robić zdjęcia „180” warto podpiąć ją do statywu (tak tak, obiektyw ma własne mocowanie, dzięki któremu z aparatem jest lepiej wyważony), inaczej po kilku minutach ręce zaczynają drżeć.

To samo będzie z „300”, z którą aparat waży już ponad 3 kilogramy; chwilę oddechu łapie się z „50”, „80” i „120”. Pewnie dlatego najwięcej udanych zdjęć mam właśnie z lekkiego Biometara 120/2.8.

Mój faworyt

Trudno mi opisywać te obiektywy. Nie interesują mnie testy optyczne, nie focę ścian z cegieł itp – liczy się tylko odbitka. Najwięcej zrobiłem z klatek naświetlonych Biometarem 120/2.8. Mniej słynny niż Sonnar, ale daje równie przyjemne kadry. Moja wersja wygląda nietypowo, z wąskim skórzanym paskiem ostrzenia, umieszczonym daleko z przodu. Ale to naprawdę ciekawy obiektyw, poręczny, jasny i pozwalający cieszyć się ładnymi rozmyciami. Ładnie trzyma kontrast. Pasują filtry 67mm.

Rzadziej korzystałem z szerokokątnego Flektagona 50mm/4. Pasuje do niego ogromna osłona przeciwsłoneczna i potężne filtry 86mm, mam w pamięci kilka klatek nim uchwyconych. Np. to zdjęcie:

Requiescat in pace

Muszę przyznać, że Pentacon Six to dobry aparat, z jeszcze lepszymi szkłami. Ale żeby wyciągnąć z nich pełnię możliwości lepiej mieć obok siebie statyw. A mi za rzadko chce się go nosić i zwykle pakując się sięgam po lżejsze aparaty, Six był więc u mnie zestawem ostatniego wyboru – gdy wiedziałem, że gdzieś będę pojadę na długo, z mnóstwem miejsca i czasu. Może będę żałować w ciemni? Zobaczymy.

Dociekliwym polecam stronę http://www.pentaconsix.com/

Szybka wizualizacja negatywów

Pomyślałem niedawno w ciemni, że fotografia tradycyjna przypomina trochę boosterki z kartami. Dla niewtajemniczonych: są na rynku gry karciane, które można wzbogacić kupując małe paczuszki z dodatkowymi losowymi kartami, czyli boosterki. Niby wiadomo, co możemy trafić, ale zdarzają się bardzo miłe niespodzianki.

Nie robię bardzo wielu zdjęć. Na właśnie wywołanej Delcie 400 – 12 klatek – mam zarejestrowane dwie zimy 🙂 Nic dziwnego, że po wywołaniu z ciekawością przeglądam filmy – zwykle już nie pamiętam, co było na początku kliszy. A nawet jeśli pamiętam, to pozostaje niepewność – jakie miny dzieci? Czy nie uszkodziłem jakoś kliszy? Pomiar światła był właściwy?

Mam jak zwykle zaległości w stykówkach, niechętnie też skanuję filmy na (pożyczanym) skanerze. Robiłem czasem prevki komórką, ale było to uciążliwe – dla każdego zdjęcia musiałem odwracać ręcznie krzywe. I ding-dong! wpadła mi w komórkę apka KODAK Mobile Film Scanner. Na Androida można ją pobrać o TU. Jest bardzo prosta w obsłudze, wybieramy typ filmu:

i możemy zacząć zabawę. Tak się złożyło, że pod ręką nie miałem negatywu, ale hmm wydaje mi się że wiadomo o co chodzi. Górnym suwakiem regulujemy jasność, dolnym zoom 🙂

Po zrobieniu zdjęcia są jeszcze możliwe podstawowe możliwości edycyjne: ekspozycja, kontrast, dziwaczne ramki i niepotrzebne filtry. Kluczowe jest co innego: można sobie live podejrzeć co jest na negatywie w obrazie pozytywowym 🙂 Tu jest największa frajda! Można sobie zrobić szybką wglądówkę, ale sporo zależy od podświetlenia negatywu – wszelkie nierówności podświetlenia będą widoczne; to tylko nasze oczy nie zwracają na nie zwykle uwagi. Mój telefon jakoś sobie radzi, ale szału w szczegółach nie ma. Polecam i tak!

Majówka, czyli warto mieć zapas

Przed każdym wyjazdem mam dylemat – jaki aparat zabrać? Nie jestem kolekcjonerem, ale przez te kilkadziesiąt lat hobbywania fotografii parę kilo sprzętu się uzbierało. Tylko mały obrazek, czy też średni? I jak ciężki średni? Na szczęście porzuciłem już negatywy kolorowe oraz format inny niż kwadratowy w średnim formacie, bo zawsze to parę wymiarów decyzyjnych mniej 🙂

Tym razem na majówkę zdecydowałem się na ultra ciężki wariant – Pentacona Six’a z czterema szkłami (50, 80, 120, 180) i sporym statywem. Chciałem zrobić parę portretów majowemu krajobrazowi, a może jakiś ludek też się nawinie? Na bardziej ruchliwe ludziki mały obrazek z tradycyjną trójką (28, 50, 85) i na wszelki wypadek XA. 10,5 kg sprzętu bez statywu, ale za to zebrane razem w stareńkiego LowePro coś tam. Statyw sam się w nim nosi 🙂 I nawet mam go na zdjęciu razem z Sixem, o tu:

Okazało się jednak, że w światłomierzu padła bateria. Myślę sobie – spoko, w małym obrazku jest przecież spot – a tu też padła bateria… Nie przepadam za pomiarem cyfrówką, więc zorganizowałem drugi światłomierz – niech żyje rodzina 🙂 I lepiej mieć zapas 🙂

Przy okazji sprawdzałem, jak radzi sobie telefon komórkowy jako aparat i światłomierz. Cóż, obiektyw szerokokątny to nie jest co, co zawsze się sprawdza. Coś tam można porzeźbić (zdjęcia w tym wpisie o tym świadczą), ale szału nie ma. Apka Light Meter Free jest całkiem ok, ale pomiar światła padającego (mój ulubiony) jest mało wygodny. Jednak kiedy brak Lunasixa, ratuje skórę 🙂

A tu dowód, że używałem nawet wężyka! Naprawdę zwolniłem robiąc zdjęcia, czekałem na światło, właściwe ustawienie głów i takie tam 😉 Byłem tak skupiony na łabędziach, że nie zauważyłem jak tuż koło mnie przeszła sarna!

Miłą niespodziankę sprawił mi statyw. Od wielu lat bronię się przed nim jak mogę, ale Six ze 180 kazał mi zmienić zdanie. Niezbyt wyraźna matówka wymaga stabilności, a parę kilogramów ćwiczy rękę aż zanadto.

To jednak nie koniec przygód. Gdy robiłem zdjęcia malowniczo zaniedbanej gorzelni, niespodziewanie zepsuł się Six. Pokrętło do przewijania filmu zostało mi w ręce 🙁 Niemiła niespodzianka, ale usterka mam nadzieję drobna. Warto mieć zapas, wspominałem coś o tym?

A zdjęcia? Czekają na wywołanie. Na parę ujęć ostrzę sobie trybiki kolumny powiększalnika, może coś tu wrzucę. Mogłem zrobić parę rzeczy więcej, ale mówi się trudno. Za mało korzystałem z filtrów kolorowych, mogłem z ciekawości zrobić to samo ujęcie małym i średnim formatem… Póki co cieszę się, że pomysł na Sixa z kilkoma szkłami wypalił, bo pewnych rzeczy standardowym obiektywem bym po prostu nie zrobił.

Oświetlenie w ciemni a diody

W ciemni powinno być jasno! To niby sprzeczność, ale dłuższa praca w słabym świetle nie sprzyja dobrym wynikom. Przez kilka(naście?) lat miałem okazję sprawdzić parę rozwiązań, zatem po kolei.

Klasyczna czerwona żarówka

Od tego zaczynałem. Widać ją na niemal każdym filmie, gdzie akcja dzieje się w ciemni. Coś widać, ale wciąż można się potknąć o taboret. 15W opakowane w gęstą czerwień to rozwiązanie bezpieczne dla chyba wszystkich papierów-czarno białych, choć wg czarno-biale.pl należy być czujnym z Ilfordami. Unikam takiego oświetlenia jak ognia, szybko męczy oczy. Po włączeniu zwykłego oświetlenia wzrok przeżywa szok, a powrót do czerwieni przypomina skok do kopca kreta.

Żarówka oliwkowa (zielono/żółta)

Niby te same 15W, ale różnica kolosalna. Fizyka percepcji koloru się kłania! Wszystko byłoby pięknie, ale zauważyłem że niektóre papiery jednak się zadymiają w tym świetle – albo od mojego egzemplarza żarówki. Dopóki trzymałem się Ilforda Multigrade IV nie było problemu, gorzej przy Agfie MCP. A może to mikro-odpryski farby, przez które sączyło się białe światło? Musiałem wrócić do czerwonej bańki, a z nią było mi tak źle, że szukałem dalej…

Diody

Mamy XXI wiek, technika poszła do przodu. Ciekawym pomysłem są diody, które mogą świecić w wąskim zakresie fal świetlnych – a zatem poza czułością papieru fotograficznego. Można świetną lampę zrobić samemu posiłkując się projektem „Elektroniki Praktycznej”, można zamówić u polskiego producenta MIRA (profesjonalnie, ale i drogo), można coś samemu spróbować.
Teoretycznie powinny wystarczyć diody czerwone (długość fali 620 nm), choć pewność dałyby „głęboko czerwone/deep red” (660 nm). Jeśli ktoś – jak ja – nie czuje się najpewniej z lutownicą i schematami, może poradzić sobie wykorzystując szeroko dostępne taśmy LED. Sprzedaje się je na metry w znośnych cenach, niestety nie w wersji „deep red”. Postanowiłem wypróbować jak to działa.

Taśma LED w praktyce

Zastanawiałem się, czy zamówić diody wyłącznie w kolorze czerwonym, czy też może wersję RGB, która potrafi świecić różnymi barwami. Może zatem nie trzeba świecić tylko na czerwono, ale np. na żółto lub zielono? Taka taśma może też świecić białym światłem – i to zdecydowało, kupiłem metr taśmy 150 w wodoszczelnej powłoce silikonowej. Im wyższa liczba, tym więcej diod i taśma jaśniej świeci. Do kompletu zamówiłem zasilacz impulsowy oraz kontroler z pilotem (tak! pilot w ciemni!) pracującym w podczerwieni. Całość kosztowała 60 zł. Zestaw zbudowany tanio, nie chciałem ewentualnie stracić zbyt wiele – sieć nie daje jednoznacznych rozstrzygnięć czy taśmy LED to dobry pomysł do ciemni…

Montaż  jest prosty, choć taśmę trzeba złączyć z kontrolerem lutami. Taśma ma pod spodem taśmę klejącą, więc bardzo łatwo można ją przyczepić do ściany, jest też dość elastyczna. Po włączeniu ciemnię zalało światło 🙂 Biel jest bardzo zimna, więc właściwie z niej nie korzystam – dużo bardziej wolę „ciepło” tradycyjnej żarówki przy ocenie powiększeń. Jeden pstryk – i jest czerwono! Znów fala światła, które… zadymia. Jest go za wiele! Na szczęście dzięki pilotowi można w kilkunastu krokach radykalnie zmniejszyć jasność diód, co wystarcza do komfortowej pracy. Na minimalnym poziomie jasności nie zauważyłem zaświetlenia po 8 minutach ekspozycji metr od diód – do kuwet mam 1,5 metra, do powiększalnika 2 metry – i wciąż jest na tyle jasno, że mogę łatwo czytać drukowany tekst czy wprowadzać korekcje na głowicy powiększalnika. Zielony kolor niestety błyskawicznie zaświetla papier, żółty zapewne zrobi to samo – nie sprawdziłem tego jeszcze, podobnie jak pracy diód z kapryśnymi Ilfordami.

Czy warto było zaryzykować? Bez dwóch zdań – tak! Polecam to rozwiązanie każdemu, komu ciemno dokucza i kto nie chce wydać majątku na doposażenie ciemni. Na zdjęciu obok – taśma już przyklejona pod ciemniowym sufitem, włączone dodatkowo dwie lampy z żarówkami 60W.

Yashica 35 Electro

Po pierwsze to kawałek metalu, aparat waży swoje. Ta masa jest bardzo elegancka i mógłbym ją postawić na półce, ale nie mam takiej półki. Trzymam ją w etui, a to zaś w plecaku. Zdjęcia przedstawiają mój egzemplarz. To, co ma srebrny kolor to metal – nie plastik!

Ale miałem pisać o robieniu zdjęć! To aparat celownikowy, tzn. patrzy się w okienko którego koniec znajduje się gdzie indziej niż obiektyw. Plusem jest to, że cały czas widać kadr oraz nie ma lustra, które hałasuje. W efekcie ma się poczucie bycia niesłyszalnym przez otoczenie (wrażenie…) co przekłada się na odwagę. Przyznaję, często nie robiłem zdjęcia na ulicy lękając się o reakcje fotografowanej osoby itd. Z tym aparatem ten lęk znika. Może to dzięki świadomości, że paru niezłych gości robiło tak zdjęcia podobnym aparatem?
Aparat jest wygodny w użyciu, choć sam ustawia się jedynie czas. Samemu trzeba pokręcić pierścieniem ostrości oraz przesłony. To ustawiona przesłona decyduje o czasie otwarcia migawki. Ma to swoje plusy, niestety nie można ustawić obu tych wartości oddzielnie. W efekcie korekcję ekspozycji (o ile się używa slajdów) można nanosić jedynie zmieniając ustawienie czułości filmu, co nie jest zbyt łatwe w rękawiczkach. Kręcąc ostatnim pierścieniem można ustawić pracę migawki na B, Auto (czyli opisany wyżej dobór czasu do przesłony) oraz flesz, czyli 1/30 – dla synchronizacji ze starymi fleszami, podobno można pracować na wszystkich czasach z fleszem – muszę to sprawdzić. Warto wspomnieć o zupełnie nieprzydatnym ozdobniku w postaci symboli słoneczka, chmurki oraz okna na pierścieniu przesłon. Małe, ale cieszy.
Inną ciekawostką jest sposób, w jaki aparat komunikuje się z użytkownikiem. Na dolnym zdjęciu widać pośrodku korpusu dwie lampki: SLOW i OVER. Dublują one strzałki z wizjera (nie mam zdjęcia). Żółta informuje, że czas wynosi 1/30 lub mniej i warto pokręcić pierścieniem przesłony by wpuścić więcej światła – kierunek pokrywa się z żółtą strzałką na pierścieniu koło 16. Można zrobić zdjęcie, ale będzie poruszone. Zapalenie się czerwonej to znak, że przekroczyliśmy 1/500 i zdjęcie będzie prześwietlone. Analogiczna strzałka znajduje się przy 1.7. To logiczne rozwiązanie, choć mało precyzyjne. Co ciekawe, wpierw światłomierz sprawdza czy nie zapalić czerwonej, a wciskając głębiej spust czy żółtej! Dopiero dość głębokie naduszenie spustu wyzwala migawkę.
Zdjęcia robi obiektyw (co wbrew pozorom nie jest takie oczywiste). W Yashice jest to niewymienny Yashinon 45m 1:1.7. Te cyferki mówią, że to jasna, standardowa bestia! Nie bawiłem się w porównania ze standardem Zeissa (szkoda mi filmu), efekty są bardzo dobre. Widać to na obrazie rzuconym ścianie, nie w paruset pikselach 🙂 Można wkręcić filtr o średnicy 55mm, osłonę przeciwsłoneczną już niekoniecznie – wchodzi w okienko celownika.
Niedawno samodzielnie przeczyściłem dalmierz, obraz w nim jest znacznie wyraźniejszy! Teraz jeszcze przede mną wymiana kondensatora, bo aparat źle pracuje na czasach dłuższych niż 1/30… Wszystko przez listę dyskusyjną pl.rec.foto, gdzie naprawa Yashiki była ostatnio tematem dyskusji.
Ponieważ oryginalne baterie o napięciu 5.6V nie są już produkowane, trzeba używać zamienników. W moim aparacie siedzi jedna bateria 123 i jedna CR 1/3N, obie o napięciu 3V. Plusy skierowane są ku dołowi aparatu!

Czy mogąc na bezludną wyspę wziąć tylko jeden aparat wziąłbym akurat ten? Nie, ograniczona kontrola ekspozycji oraz szacunek dla 85mm każe mi wybrać lustrzankę. Ale do włóczenia się po ulicy jest w sam raz.

PS: Tekst napisałem parę lat temu, ale przepadł… Znalazłem, wkleiłem. W międzyczasie aparat przepadł u niefrasobliwego ex-kolegi. Szkoda, bo to aparat z duszą, choć dość specyficzny w obsłudze.

Światłomierze przedwczoraj, wczoraj i dziś

Odkąd wpadł mi w ręce światłomierz optyczny Bewi (o którym szerzej pisałem tu) zastanawiam się, ile techniki i technologii jest naprawdę niezbędne do zrobienia zwykłego zdjęcia. Nie mam na myśli złożonych ujęć wykorzystujących dodatkowe źródła światła ani ekstremalnych sytuacji jak taniec świetlików na łące, ale „zwykłe” zdjęcia robione na przysłowiowym spacerze z psem.
Ustawienie kombinacji czas/przysłona nie jest przecież jak lot na Księżyc – choć podejrzewam, że współczesne Sekoniki napędzane są silniejszymi procesorami niż te na Apollo 11 🙂 Wyjąłem zatem z szuflady parę różnych urządzeń, każde próbuje coś podpowiedzieć.

Najmniejsze to „Tabela naświetlań”. Ma postać niewielkiego kółka o średnicy ok. 8 cm, które waży parę gram. Składa się z dwóch części plastiku: nieruchomej, pełnej rozmaitych wskazówek (dobrze widocznej na poniższym zdjęciu z lewej strony) oraz przezroczystej ze skalą (po prawej).

Na początku warto przeczytać instrukcję na odwrocie – jest po polsku – by zrozumieć co, jak i w jakiej kolejności. Ogólnie polega to na kilkukrotnym kręceniu kółkiem by odnaleźć warunki ekspozycji:
1. Najpierw znajdujemy w okienku „Początek” czułość naszego filmu w DIN (kończy się na odpowiedniku ISO 200, sam dopisałem sobie „400”).
2. Teraz w tabelce „Pora dnia” szukamy miesiąca i pory dnia – to pierwsza z korekt, bo np. grudzień rano lub po południu to 5 stopni różnicy – każdy stopień to litera po prawej stronie. 5. stopień to literka E, więc odpowiadające tej literce wcięcie na przezroczystym krążku łapiemy palcem i w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara dociągamy do brzegu oznaczonego słowem „Opór”.
3. Później „Przedmiot zdjęcia” – znów szereg korekt, od „Krajobrazu śnieżnego” po „Pokój jasny” – w sumie 9 stopni korekcji.
4. Kolejna zmienna to „Pogoda” – dalsze 4 stopnie korekcji.
Efekt odczytujemy w okienku na dole kółka: na górze jest czas, na dole przysłona. Gotowe!
Skuteczność? Na dworze, w zwyczajnych warunkach oświetleniowych, efekt jest całkiem całkiem dokładny. To jednak praktycznie nieprzydatne urządzenie w pomieszczeniach, choć jest przelicznik dla flesza na proszek błyskowy i dla lamp nitraphot (ma ktoś pod ręką? 🙂

Teraz czas na coś z baterią w środku.

Po lewej średniozaawansowany Sekonic L-358, po prawej Lunasix 3. Każdy wymaga baterii, każdy ma swoje plusy i minusy. Sekonic jest wyraźnie dłuższy i nieco węższy, ale Lunasix lepiej mieści się w kieszeni (bez nakładki). W obu można zmierzyć światło odbite, ale i padające. W Lunasixie to trochę prostsze, wystarczy zakryć okno czujnika (górna ścianka) kopułką. Sekonic wymaga zmiany nasadki, ale jego kopułka jest większa, można też ją częściowo schować ograniczając kierunek, z którego pada na nią światło. Do obu można też doczepić przystawki mierzące światło bardziej punktowo – testowałem to tylko z Lunsasixem. Trzeba jeszcze tylko ustawić czułość filmu i możemy zaczynać. Uff.
Sam pomiar w Sekonicu jest prosty – naciska się guzik z prawej strony i odczytuje wynik. Światłomierz pozwala wybrać, czy mierzymy w trybie przesłony, czasu lub EV – i do tego dobiera parametry. Kręcąc kółkiem możemy przesuwać parę czas-przesłona. To są podstawy. Można zrobić kilka pomiarów i wybrać średnią, mierzyć odchylenia od danego pomiaru, sprawdzać udział światła błyskowego w zastanym, odpalać zdalnie flesze (z dodatkowym modułem) itp. Nie wchodzę w szczegóły, bo inne porównywane tu światłomierze nie mają tych opcji.
Lunasix działa trochę inaczej, są dwa tryby pracy zależne od jasności motywu. Do pewnego poziomu (12 EV?) przełącznik po prawej stronie wciska się górną częścią, ale jak jasność przekracza skalę trzeba wcisnąć jego dolną część. Na powyższym zdjęciu wskazówka zatrzymała się ok. 10, kręcimy więc dużą tarczą by mały trójkącik też wskazywał 10 i odczytujemy naszą parę czas-przesłona. Długo się pisze, krótko się robi 🙂 Gotowe.

OK, czas na konkret. W słoneczne marcowe popołudnie zrobiłem test: zmierzyłem warunki oświetleniowe oświetlonego słońcem domu. Zacząłem od tabeli naświetlań, potem Bewi, Lunasix i Sekonic. Założyłem, że mamy film o czułości 100, a przesłona to f8. Wyniki pomiarów i efekt znajduje się na zdjęciu poniżej:

Różnica pomiarów wyniosła dwie działki. Tak naprawdę, dla negatywu nie jest to dramat. Przypuszczam, że z tak naświetlonych klatek bez problemu uzyskamy odbitkę, na której można będzie oddać niemal wszystkie niuanse. O ile oczywiście nie utleni się wywoływacz – jak mi ostatnio – ale to już zupełnie inna historia…

A za moich czasów… czyli światłomierz Bewi.

Właśnie. Jak kiedyś mierzono światło? Przed wojną nie było przecież światłomierzy w aparatach! Zapewne w użyciu były rozmaite tabelki będące rozwinięciem zasady „słonecznej 16”, czy techniki przeliczania rozmaitych warunków oświetleniowych przez porę dnia / roku / pogodę itp, ale nie tylko!

Wpadł mi w ręce bardzo ciekawy światłomierz optyczny firmy Bewi, produkowany w latach 1930-45. Jest niewiele większy od zapalniczki, a jego niemal dokładnie zadrukowana powierzchnia to prawdziwe ABC ekspozycji fotograficznej. Tubus jest metalowy, na tym egzemplarzu zaśniedziały – pewnie można go doczyścić do lśniącego metalu (tak jak na tym egzemplarzu z Muzeum Historii Fotografii), ale obecny kolor uroczo komponuje się z żółtym tłem tabelek. Do kompletu jest skórzany praktyczny futerał.
OK, ale jak to działa? Zaczynamy od ustawienia czułości filmu na najwyższym pierścieniu z czułością filmu o skali od 1 do 27. Jakie to są jednostki? To dawno już nie używana skala Scheinera. Współczesna „400” to koniec skali. Teraz lunetkę należy skierować w stronę motywu i spojrzeć do środka, szczelnie zasłaniając sobie oko wizjerem. W środku jest ciemne niebieskie okienko, przez które ledwo widać motyw. Okienko otacza wianuszek coraz słabiej widocznych liczb. Wpatrując się przez pewien czas – jak długo patrzeć podpowiada jedna z tabelek na światłomierzu – odczytujemy ostatnią widoczną wartość. Teraz szukamy jej na zewnętrznym pierścieniu z największymi cyframi i kręcąc dopasowujemy go do czerwonej strzałki – na powyższym zdjęciu jest to „7”. Wystarczy teraz spojrzeć na tabelkę niżej by znaleźć kombinację przesłona-czas. Prawda, że proste?


Przy okazji światłomierz wyposażono w parę przydatnych tabelek. Jedna to klasyczna tabela głębi ostrości dla jakże popularnych ogniskowych: 5, 7.5, 10.5 i 13.5 cm.
Kolejna to podpowiedź, jakich maksymalnych czasów można użyć by naświetlić obiekty w ruchu; uwzględniona jest nawet pozycja aparatu względem motywu. Lista tychże to prawdziwa poezja fotograficznych tematów, są tam m. in. zwierzęta pasące się, koń w kłusie lub w skoku…
Świetnie, teoria opanowana, a jak światłomierz sprawuje się w praktyce? Zaskakująco dobrze, odczyt pokrywa się ze wskazaniami dużo bardziej nowoczesnego Lunasixa 3 i cyfrówki, choć skalę Scheinera potraktowałem jak skalę DIN. Może pokuszę się o większy test…